Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Graeme Revell

Frank Herbert’s Dune (Diuna)

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Mariusz Tomaszewski | 15-04-2007 r.

Pozwolę sobie pominąć wstęp dotyczący samej Diuny. No dobrze, będzie kawałek: ‘Arrakis… Diuna… pustynna planeta…’. Wydaję mi się, że cała saga Franka Herberta jest co najmniej tak znana, jak Władca Pierścieni, ale jeśli jednak ktoś nie jest na bieżąco i nie wie o czym tutaj piszę, to… marsz do biblioteki! Tak więc skoro przełamaliśmy pierwsze lody, możemy iść dalej. W roku 1984 nijaki David Lynch postanowił nakręcić ‘swoją’ wizję Diuny. Dosłownie była to własna interpretacja tego dziwnego człowieka (osobiście nie jestem fanem jego twórczości), która została przyjęta z mieszanymi uczuciami. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o kwestię przeniesienia tej cudownej powieści na wielki ekran. Na szczęście (z perspektywy czasu mogę już tak spokojnie powiedzieć) w 2000 roku Sci-Fi Channel postanowiło nakręcić swoją wersję powieści Herberta. Nie trudno zgadnąć, jakie były szanse na udany film, kiedy podjęta została próba nakręcenia epickiej historii przy niskim nakładzie finansowym. Produkcja telewizyjna kieruje się swoimi prawami, zatem mini-serial (jakim stała się Diuna) miał dosyć tandetne kostiumy, a dekoracje były rysowane na papierze. Nie muszę chyba mówić, jak niesamowite wrażenie robi taka papierowa pustynia. Jednak ciekawie napisany scenariusz (wierny książce) oraz dobra gra aktorów sprawiły, że serial został ciepło przyjęty zarówno przez fanów, jak i przez krytyków. Z przykrością należy stwierdzić, że muzyka nie przyczyniła się do sukcesu, jaki święciła 4,5 godzinna Diuna.

A powinno być z goła inaczej, gdyż nazwisko kompozytora, jakie widnieje na liście płac, nie jest bynajmniej anonimowe. Graeme Revell, mimo iż nie może pochwalić się jakimiś wielkimi sukcesami, to mimo wszystko ma dosyć mocną pozycję w Hollywood. Należy jednak do tego grona kompozytorów, którzy nie grzeszą kreatywnością i próżno w ich muzyce szukać mocnych tematów. Niestety epickie historie mają to do siebie, że lubią być ubarwiane wyraźną muzyką, w której wybijają się poszczególne tematy lub motywy. Stąd też stawiam tezę, że zatrudnienie Revella do zilustrowania Diuny było błędem. No ale jako iż popełniać błędy ludzką rzeczą jest, to sprawdźmy, cóż też takiego nasz ulubiony Nowo-Zelandczyk wykreował.

Gdybym był wredny, co mi poniektórzy zarzucają, to bym ten akapit pozostawił pusty, i to by był najlepszy komentarz do muzyki, która ‘łaskocze’ nasze uszy. Album trwa ponad godzinę i składa się z 27 utworów. W tym miejscu nawet nie pomoże tak często stosowany zabieg z cyklu: gdyby tej muzyki było o jakieś 20 minut mniej, to by było dobrze, a tak wkrada się monotonia. Tutaj tej muzyki po prostu jest o jakąś godzinę za dużo. Revell słusznie skierował brzmienie w kierunku etnicznych korzeni, jednakże wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Cóż, pozostaje mi tylko użyć lakonicznego stwierdzenia, jakim posługują się komentatorzy sportowi, kiedy piłkarz pośle piłkę na orbitę: brawa za decyzję!

Przez cały album towarzyszy nam orkiestra wspomagana przez etniczne instrumenty. Na pierwszy plan wybija się jednak tak lubiana przez kompozytora perkusja. Szkoda trochę, że zamiast napisać jakiś chwytliwy temat na orkiestrę, Revell wolał zbudować cały score wokół etnicznego underscore. Szczerze mówiąc trudno też powiedzieć, w jakiej części ta cała etnika to prawdziwe instrumenty, a w jakiej części sample. Jako iż nie jestem aż takim znawcą, to postanowiłem nie drążyć tego tematu, i tak już się Revellowi ode mnie obrywa. Cały score jest bardzo ilustracyjny, co na pewno nie przysporzy mu fanów. Problem polega jednak na tym, że w obrazie ta muzyka gra drugie skrzypce. To, co choć po części próbuje się wybić na albumie, zupełnie ginie w obrazie. Osobiście nie lubię, gdy muzyka w filmie jest tylko tłem dla wydarzeń. Naturalne, że nie zawsze może nieomal prowadzić narrację jak u Williamsa w Gwiezdnych Wojnach czy u Poledourisa w Conanie, ale w takiej historii, jaką jest Diuna, sam underscore jest nie do przyjęcia.

Niestety nie potrafię na dobrą sprawę wyróżnić tutaj żadnych utworów. Ani pozytywnie, ani negatywnie. Nie ma tutaj niczego, na czym można by ‘zawiesić słuch’. Tytułowy Main Theme mógłby aspirować co najwyżej do pomniejszego motywu, ale nawet poza ostatnim trackiem nie pojawia się w dalszej części albumu. Widać Revell uznał, że jest za kiepski, żeby budować wokół niego całość. Trochę szkoda, bo na pewno score zyskałbym na tym. Naprawdę nie ma nic gorszego, niż taka bezpłciowość, jaka bije od tego albumu. To wszystko przypomina tanią produkcję telewizyjną (w sumie tym właśnie jest Diuna), jednak od takiego kompozytora przy takiej historii, jaką miał do zilustrowania, należy wymagać dużo więcej.

Jak już wspomniałem wcześniej, sukces Diuny zaskoczył nawet samych jej twórców. Świadczy to o niewielkich ambicjach ludzi odpowiedzialnych za ten projekt. Niski budżet, napięte terminy, w sumie serial a nie pełnometrażowy film… tym wszystkim próbowałem sobie tłumaczyć kiepski score Revella. I może bym w to uwierzył, gdyby producenci nie nakręcili kontynuacji. W 2003 roku światło dzienne ujrzały Dzieci Diuny. Ponownie jest to mini-serial, występują głównie ci sami aktorzy, z tym że dokonane zostały dwie radykalne zmiany. Drastycznie zwiększył się budżet, co pozwoliło zrezygnować z rysowania tła na prześcieradle (swoją drogą tak to się robi Jasełka w szkole podstawowej, a nie kręci filmy) i wykreowania całego świata na komputerze. Drugim genialnym posunięciem twórców Diuny było zrezygnowanie z usług Revella i zatrudnienie w jego miejsce Briana Tylera. Ale o tym następnym razem… Teraz powiem tylko tyle, że ilustracja muzyczna z Children of Dune to najlepszy dowód na to, jak marną muzyką jest opisywany właśnie przeze mnie score z Frank Herbert’s Dune.

Inna recenzja z serii:

  • Frank Herbert’s Children of Dune
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze