Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Robert Rodriguez, Carl Thiel

Sin City: A Dame to Kill For (Sin City: Damulka warta grzechu)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-09-2014 r.

Robert Rodriguez nie ma ostatnio szczęścia w branży filmowej. Po spektakularnej porażce drugiej odsłony przygód największego meksykańskiego zabijaki, Machete, do kin trafia sequel kultowej ekranizacji komiksu Franka Millera, Sin City. Damulka warta grzechu miała być przedłużeniem genialnej „rysunkowej” stylistyki i noirowego klimatu rodem z analogicznych, choć trochę bardziej poważnych produkcji. Siłą rzeczy się to udało. Duet Rodriguez i Miller zaserwował nam pięć historii, które w pewnym momencie się ze sobą splatają. Ot zupełnie jak w przypadku poprzedniej odsłony tegoż filmu. Czym więc podyktowana jest sromotna porażka Damulki w światowym box office? Wydaje się, że zabrakło tu jakiejś świeżości. Autorzy wyszli z założenia, że zapakowanie tego samego produktu w nowe szaty przyniesie swoje wymierne efekty, ale najwyraźniej przeliczyli się w swoich zamierzeniach. I choć kinowy seans Damulki wartej grzechu nie wprawił mnie w osłupienie, to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że tego typu kino do mnie trafia. Film bronił się genialną stroną techniczną i tak uwielbianym przeze mnie noirowym klimatem uwypuklanym tu przez zabawę barwami i oświetleniem.

Dosyć ważnym, aczkolwiek często niedocenianym elementem składowym tej serii jest jej oprawa muzyczna. Bardzo duszna, snująca się w tyle niczym dym papierosowy zamknięty w ciasnym pomieszczeniu… Te jazzowe, trochę pretensjonalne we współczesnym mainstreamowym modelu ilustracji, utwory, świetnie korelowały z równie nietypową stroną wizualną. Kompozytorskie trio Debney – Rodriguez – Revell nie po raz pierwszy zresztą miało okazję działać wspólnie, aczkolwiek efekty tej pracy najbardziej można było docenić w kontekście ekranizacji rzeczonego komiksu. Wielu miłośników tej ścieżki oczekiwało zatem, że Damulka warta grzechu będzie okazją do ponownego spotkania się tych panów w ramach jednego projektu. Niestety Rodriguez postanowił rozprawić się z tym zadaniem sam. No prawie sam, gdyż do pomocy wziął sobie bardziej doświadczonego kolegę, Carla Thiela, z którym przez dłuższy czas grywał w zespole Chingon. Czy podjęty wspólnie wysiłek zaowocował przynajmniej poprawnym rzemiosłem nadążającym za tym, co dzieje się na ekranie?

O to chyba nie musieliśmy się martwic jeszcze na długo przed premierą obrazu. Przysłuchując się temu, co obaj panowie popełnili przy okazji filmu Maczeta zabija, nierozsądnym byłoby sądzić, że muzyka będzie najsłabszym ogniwem produkcji. Rodriguez mocno stąpał po wcześniej wydeptanych ścieżkach, więc siłą rzeczy musiało mieć to swoje przełożenie także na oprawę muzyczną. Osią wokół której obraca się partytura jest zatem temat przewodni stworzony na potrzeby pierwszego Sin City, nomen omen właśnie przez Rodrigueza. W Damulce ulega on drobnym zmianom w zakresie aranżacji, ale za to pojawia się częściej. Oczywiście stylistyka w dalszym ciągu koncentruje się na jazzowych formach muzycznego wyrazu, aczkolwiek przestaje obowiązywać niepisana zasada opierania się na tradycyjnym instrumentarium. Sequel przynosi nam wiele uproszczeń, ujednolicania brzmienia, tłumienia dynamiki akcji między innymi większym udziałem elektroniki. Kompozytorzy rzadko kiedy pozwalają sobie na atonalne, czasami wręcz quasi-improwizatorskie frazy, które ożywiałyby i dodawały animuszu tej nieco apatycznej muzyce. W Damulce wszystko wydaje się odmierzone od linijki – perfekcyjne w swej konwencji aż do bólu, a przez to czasami wręcz nudne. I o ile ów aspekt funkcjonalny robi pozytywne wrażenie już u progu zmagania się z filmem, to po kilkudziesięciu minutach nasze zmysły zaczynają ignorować oprawę muzyczną, skupiając się przede wszystkim na dwóch atutach obrazu: genialnej stronie wizualnej i na ponętnych kształtach filmowej Avy. I choć partytura przegrywa z Evą Green tę nierówną walkę o uwagę odbiorcy, to nie można mówić o niej w kategoriach spektakularnej porażki. Owszem, jest ona gorszym bratem swojego poprzednika z części pierwszej. Wynika to z faktu, że kompozytorzy bardziej aniżeli byśmy tego sobie życzyli poszli w kierunku pracy odtwórczej. Świadczy o tym bardzo uboga baza tematyczna – tak pod względem ilościowym, jak i jakościowym.

Czemu więc sięgnąłem po soundtrack? Cóż, wystawianie opinii o kompozycji tylko na podstawie jej interakcji z obrazem może prowadzić do błędnych, czasami krzywdzących wniosków. Niestety doświadczenie 50-minutowego albumu wydanego nakładem Morada Music nie zmieniło w większym stopniu mojego podejścia do tej muzyki. Już pierwszy odsłuch wiązał się z nieustannym rozdarciem pomiędzy zafascynowaniem oryginalną, raczej niespotykaną w dzisiejszym świecie muzyki filmowej, stylistyką, a okropnym znużeniem wtórnością sequelowego materiału. Wspomniane wcześniej daleko idące zespolenie z obrazem odarło kompozycję Rodrigueza z większej pasji i chęci zaistnienia w świadomości odbiorcy na dłużej. Poza kilkoma drobnymi akcentami przywołującymi uwagę słuchacza do porządku, jest to zatem klasyczny przykład funkcjonalnego rzemiosła, które raczej niewiele ma do zaprezentowania poza swoją sferą pierwotnego działania.

Co ciekawe materiał zawarty na albumie, to prawdopodobnie tylko połowa zarejestrowanej na sesji partytury. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że przestrzeń filmowa Damulki wypełniona jest bardzo szczelnie. Tworzy to często wrażenie przesytu tym nastrojowym, ale nierzadko zbyt pochopnie wykorzystywanym argumentem muzycznym. Na rzeczony krążek trafiły więc utwory, które wiązane były z kluczowymi dla fabuły scenami. Ale nawet i w tak ułożonym zestawie nie unikamy nużącego underscore. Wszystko to daje o sobie znać dopiero po wybrzmieniu tematu przewodniego z animacji początkowej. Pewne słabości oprawy muzycznej Rodrigueza wychodzą już w drugim utworze – Johnny On The Spot. Smyczkowe frazy wspierane ponurymi w wydźwięku waltorniami i fagotami nie należą do najbardziej inwazyjnych elementów partytury. Ale i tak najgorzej prezentuje się łączenie elektroniki z partiami smyczkowymi, które dosyć często brzmi aż nazbyt efemerycznie. Przykładem może być Johnny Enters Bar oraz Marv and Nancy Ride.



Sama muzyczna akcja nie wywołuje większych emocji. Fakt, jest istotną częścią składową całego widowiska, ale nie porywa wielką pasją, czy chociażby oryginalnością. Determinując motorykę akcji, Rodriguez częściej aniżeli w poprzedniej odsłonie serii korzysta tu z sampli elektronicznych. W ruch idą oczywiście perkusje, gitary elektryczne oraz jazzujący saksofon, co jednak potrafi wzbudzić przynajmniej częściowe zainteresowanie odbiorcy. Ciężko mówić tu o jakichkolwiek highlightach, ale jeżeli miałbym wyszczególnić utwory, które w sposób szczególny mnie zaintrygowały, to będą nimi: Nancy Kiss of Death, Marv Attacks oraz Dwight Spies On Ava. Ciekawostką, choć niezbyt zobowiązującą, może się wydać ładny walczyk parafrazujący temat Avy (Sin City Waltz).

I tak sobie balansując pomiędzy zupełnie anonimową, transparentną ilustracją, a dynamicznymi fragmentami akcji, można dosłownie ugiąć się pod ciężarem partytury Rodrigueza. Na szczęście zdarza nam się wyrwać z objęć apatii dzięki partiom wokalnym zaproszonych do współpracy artystów. Na pierwszy ogień idzie mało ambitny, ale zapadający w pamięć numer Uh Huh z wokalem aktorki Marci Madison, często udzielającej się w filmach Rodrigueza. Swoje kilkadziesiąt sekund zanotowała również siostra reżysera, Rebecca, która wyśpiewała mało frapujące I’m Lonely. Największą niespodzianką był natomiast udział Stevena Tylera, który użyczył swojego charakterystycznego głosu w rockowym Skin City zdobiącym napisy końcowe. Bez wątpienia jest to jeden z najciekawszych numerów zawartych na albumie soundtrackowym.

Trochę za mało, by z sentymentem powracać po wielokroć do tego krążka. Materiał zawarty na płycie ni grzeje ni ziębi. Jest trochę uboższym w formę i treść przedłużeniem tego, co mogliśmy usłyszeć w pierwszym Sin City. Radziłbym więc gruntownie przemyśleć kwestię ewentualnego zakupu tegoż soundtracku.

Inne recenzje z serii:

  • Sin City
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze