Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Antoine Duhamel

Pierrot le fou / Week-End (Szalony Piotruś / Weekend)

(1965/1967/2002)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 19-06-2014 r.

W kinie Jean Luca Godarda kompozytor nigdy nie jest samodzielnym twórcą ilustracji muzycznej – jego rola kończy się w momencie, gdy nagrana ścieżka dźwiękowa trafia w ręce reżysera. Godard potrafi arbitralnie obrócić kompozycję o 180 stopni, tradycjonalizm zmienić w awangardę, emocjonalizm w intelektualne studium. Kompozytor dostaje ogólne wytyczne: abstrakcyjne idee, wokół których ma koncentrować się jego proces twórczy. Ich związek z ekranową akcją jest jednak luźny. Muzyka jest nośnikiem problemów będących przedmiotem filmowego dyskursu, stanowiąc również dobitny wyraz rewolucyjnej estetyki Godarda. W tej nieszablonowej roli Antoine Duhamel odnalazł się wyśmienicie.

Pierrot le fou (Szalony Piotruś, 1965) to moim zdaniem jedno ze szczytowych osiągnięć francuskiej muzyki filmowej okresu Nowej Fali. 40-letni Duhamel, cały czas u progu swojej kariery w świecie kina, wspiął się za sprawą Godarda na wyżyny kompozytorskich umiejętności – jego Pierrot le fou należy do ścisłej czołówki ścieżek dramatycznych swojej epoki. Duhamel, podobnie jak dwa lata wcześniej Delerue w Le Mepris, zdołał swoją ilustrację natchnąć niesamowitą dawką tragicznej głębi, w której rezonuje fatalistyczne przeznaczenie tytułowego bohatera filmu. Rozpisana niemal w całości na zespół smyczków kompozycja uwodzi posępnym pięknem, naznaczonym przytłaczającym stygmatem nieszczęścia i zdrady (za słowami głównego bohatera: „Życie może być smutne, ale zawsze jest piękne”). Intensywny lament orkiestry jest prawdziwym wulkanem introwertycznych emocji, muzycznym odzwierciedleniem burzy, jaka rozgrywa się w rozdartym wnętrzu Ferdinanda/Pierrota.

Dwa oblicza głównego bohatera owocują dwiema ilustracyjnymi impresjami. Pierwsza, Ferdinand, to 7-minutowe arcydzieło dramatycznej muzyki filmowej, posępna psychoanaliza, rozbrzmiewająca wzniosłym tragizmem ludzkiej egzystencji. Ów genialny utwór uzupełnia Pierrot, przypisany drugiemu, bardziej brutalnemu „ja” głównego bohatera. Jest to kolejna znakomitość, wyraźnie nawiązująca do stylistyki Bernarda Herrmanna (jednego z idoli Duhamela), szalenie sugestywna, frenetyczna i niepokojąca. Francuski kompozytor wręcz doskonale radzi sobie z podkręcaniem napięcia, za pomocą dialogu krzykliwych smyczków wykrzesuje z muzyki olbrzymie pokłady adrenaliny. I choć skinięcie głową w stronę Herrmanna jest wyczuwalne, to ani przez moment nie sposób mówić o prostej imitacji – utwór Duhamela ma takie pokłady emocji i kompozytorskiego kunsztu, że pozostaje w pełni oryginalną, autorską kreacją. Szczególnie poruszające są przejścia od stylistyki impulsywnego scherzo do momentów niemal lirycznego, autorefleksyjnego uniesienia – kojące w złudny, ale i niezwykle piękny sposób.

Oprócz 22 minut dramatycznego score, ścieżka Duhamela zaskakuje również bardziej rozrywkowymi brzmieniami. Jazzowy Soirée perdue oraz twistujący Twist pour Jean-Luc to dwie niezobowiązujące igraszki z fasonem europejskiej sceny muzycznej lat 60-tych, wykorzystane przez Godarda z ironicznym humorem jako muzyka źródłowa. Oprócz tego atrakcją filmu oraz albumu są trzy piosenki w wykonaniu Anny Kariny, w tym dwie autorstwa Serge’a Rezvaniego, piszącego pod pseudonimem Cyrus Bassiak, znanego fanom muzyki filmowej przede wszystkim z urokliwego Le Tourbillon z Julesa i Jima. Piosenki są wyśmienite: czarujące, dowcipne, subtelnie osobiste. Stanowią również nie lada gratkę dla wszystkich miłośników Anny Kariny, która prezentuje się tu w pełni swojego scenicznego wdzięku.

Oczywiście jak to w kinie Godarda bywa, muzyka na płycie a muzyka w filmie to dwie różne bajki. Słuchacze przyzwyczajeni do tradycyjnych metod montażu ścieżki dźwiękowej będą zgrzytać zębami – reżyser podkłada muzykę z na pozór pełną dowolnościa, włącza ją i wyłącza w zależności od swojego widzimisię, rozmyślnie dobiera ją wbrew ekranowym wydarzeniom. Jeśli jednak na chwilę odsunie się na bok swoje przyzwyczajenia, dostrzec można w jak genialnie plastyczny sposób Godard eksponuje ilustrację Duhamela, ile miejsca jej poświęca i jak fundamentalne znaczenie ma ona zarówno dla nastroju, jak i wyszukanej estetyki filmowej opowieści. Jest to jeden z tych obrazów, po których trudno spojrzeć już na muzykę filmową w dotychczasowy sposób. Osobnym cudeńkiem – niejako na marginesie score – są wstawki musicalowe: nakręcone przez Godarda w realistycznej manierze, spontaniczne, pozbawione teatralnej inscenizacji, brzmią niczym intymna rozmowa dwojga bliskich sobie ludzi, która mogłaby się zdarzyć przy śniadaniu, na spacerze, czy w drodze do pracy…

Muzyka w filmie:

Trochę słabiej prezentuje się owoc drugiej i ostatniej współpracy Godarda z Duhamelem, Week-End (1967). Apokaliptyczny obraz przepełniony czarnym humorem opowiada o weekendowym wypadzie na prowincję, która pogrąża się w chaosie, pełnym samochodowych katastrof, rabunków, guerillas, a nawet kanibali.

Godardowska satyra na społeczeństwo kapitalistyczne to film dość trudny do zilustrowania: awangardowe chwyty reżysera co rusz dają o sobie znać, groza miesza się z absurdalnym komizmem, całość przypomina surrealistyczny koszmar nadpobudliwego furiata. Duhamel, który wielokrotnie deklarował, że przepada za muzycznym komizmem, próbuje uporządkować tę rozbuchaną wielowątkowość. Są tutaj momenty przewrotnego dowcipu, wśród których prym wiedzie Footit et chocolat, żartobliwa miniaturka przypominająca trochę kameralne utwory Wojciecha Kilara; potęguje ona karykaturalność sceny, w której ekranowa Corinne niesie „na barana” swoje męża. Ciekawym wtrąceniem jest również dekonstrukcja Międzynarodówki, zwiastująca zwrot godardowskiej ideologii w kierunku postaw marksistowskich i maoizmu.

Większa część Week-Endu to jednak muzyka o gęstej atmosferze, z której wypływa znużenie, rezygnacja i zagubienie w opętanym chaosem, nieprzyjaznym świecie. Pierwsze z tych emocji odnaleźć można w wysublimowanym La complainte du Tiers-Monde, jednym z licznych w karierze Duhamela dowodów na maestrię Francuza w posługiwaniu się instrumentalnymi solówkami. Anarchia i dysharmonia świata przedstawionego znajdują natomiast ujście w monumentalnym Lamento, którego złowróżbny rytm przecinany dusznymi frazami skrzypiec brzmi niczym tykanie zegara, odmierzającego czas do końca cywilizacji. Duhamel po raz kolejny daje się poznać jako spec od muzycznego mroku, inspirowanego dorobkiem XX-wiecznej muzyki poważnej.

O ile jednak w Szalonym Piotrusiu ilustracja Francuza była niemal wszechobecna, o tyle w przypadku Week-Endu Godard zmarginalizował jej rolę. Nie brakuje tu wprawdzie ciekawych momentów (erotyczna opowieść Corinne, czy słynna scena korka samochodowego na wiejskiej drodze), ale wydaje się, że ciekawszą i znaczniejszą rolę mają utwory spoza score: XVIII Sonata fortepianowa D-dur Mozarta oraz perkusyjna sekwencja towarzysząca partyzantom-ludożercom w finale filmu. Czasem rewolucja zjada po prostu swoje dzieci.

Muzyka w filmie:

Po muzyce z filmów Godarda nigdy do końca nie wiadomo, czego się spodziewać. Recenzowany krążek pełen jest wszelkiej maści niespodzianek, co pokazuje, że Duhamel dobrze wpisał się w estetykę godardowskiego kina. Crème de la crème płyty to jednak wspaniała muzyka dramatyczna: ambitna, wyrafinowana, napisana z polotem. O ile Week-End jest kompozycją po prostu dobrą, o tyle Pierrot le fou gwarantuje doznania artystyczne na najwyższym poziomie. Kanon.

Najnowsze recenzje

Komentarze