Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Battle Beyond The Stars (Bitwa wśród gwiazd)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-05-2014 r.

Filmowe początki Jamesa Hornera nie należą do najbardziej fortunnych w jego wykonaniu. Projekty, jakie otrzymywał na przełomie lat 70-tych i 80-tych z pewnością nie inspirowały, aczkolwiek i w tak surowym środowisku pracy można było udowodnić, że otrzymany niedawno tytuł naukowy z dziedziny kompozycji nie jest tylko nic nie znaczącym świstkiem papieru. Po Humanoidach wiedzieliśmy już, że pod względem technicznym kompozytor ten prezentuje jako taki poziom, ale wyobraźni i wrażliwości filmowej najzwyczajniej w świecie nie posiadał. A może to gatunek kina z jakiego wyrastał nie do końca pozwalał mu rozwijać swojej wyobraźni? Wątpię. Tym bardziej, że kolejne lata obfitować będą w całą gamę thrillerów s-f. Nie wybiegajmy jednak aż tak bardzo w przyszłość. Pół roku po premierze Humanoidów na rynku filmowym pojawił się kolejny film, do którego muzykę skomponował James Horner…



Tym razem była to „rasowa” fantastyka wyprodukowana przez zaprzyjaźnionego z Hornerem, Rogera Cormana. Bitwa wśród gwiazd ( drugi polski tytuł to Bitwa poza gwiazdami), to klasyczna space opera popełniona na fali sukcesu Gwiezdnych Wojen i pierwszego kinowego Star Treka. Za kamerą stanął Jimmy Murakami, a w główną rolę wcielił się Richard Thomas. I tak jak w przypadku kultowego filmu Lucasa, w świecie przedstawionym Bitwy jesteśmy świadkami bohaterskiego czynu pewnego młodego farmera, który wyrusza w długą i niebezpieczną podróż, aby ocalić swoją rodzinną planetę. Po drodze znajduje miłość swojego życia, a pomocą służy mu pewien kowboj łudząco przypominający swoim zachowaniem Hana Solo. Obraz Cormana, choć zrealizowany za przysłowiowe grosze, był jak na tamte czasy całkiem chwytliwym widowiskiem. W finansowym sukcesie pomogła co prawda panująca wówczas koniunktura na gwiezdnowojenne pastisze, ale z perspektywy czasu widzimy, jak bardzo zestarzała się ta produkcja. Pomijając całą techniczną otoczkę, która we współczesnym odbiorcy wywołuje salwy śmiechu, bardzo naiwna wydaje się sama fabuła nierzadko ironizująca kultowy film Lucasa. Stylizacja trąci kiczem, ocierając się o filmy pokroju Flasha Gordona. A jak ten film potraktowała historia? Myślę, że dosyć łagodnie, tak samo zresztą jak pozostałe produkcje Cormana, które w niektórych środowiskach uchodzą obecnie nawet za kultowe!



Co ciekawe, w podobnym tonie o ścieżce dźwiękowej Jamesa Hornera wypowiadają się miłośnicy muzyki filmowej. Jak widać minione trzy dekady zmazały nawet największe grzechy tego kompozytora, a jest ich całkiem sporo. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na to, że u początków swojej kariery Amerykanin przejawiał syndrom dziecka błądzącego we mgle. Z jednej strony miał on doskonałe podłoże metodologiczne podparte niebanalnym wykształceniem muzycznym, z drugiej natomiast nie potrafił odnaleźć się w mediach wizualnych, czego przejawem było notoryczne inspirowanie się twórczością kolegów po fachu. Sam fakt inspirowania się nie jest niczym karygodnym, ale nie od dziś wiadomo, że James lubi pod tym względem popadać w skrajności. Przykład Humanoidów pokazał, że w momencie, gdy Hornerowi brakuje jakiegoś argumentu muzycznego, to bierze na tapetę wszystkich znanych mu twórców. Wtedy najzwyczajniej w świecie zaczyna kompilować.



Wydawać by się mogło, że Bitwa wśród gwiazd, to dla dobrego symfonika wdzięczne pole do popisu – idealna platforma do uwolnienia wyobraźni w poszukiwaniu ciekawych melodii, ale przede wszystkim doskonała okazja do zabawy dużym aparatem wykonawczym. Tym bardziej, że do łask powracała pełna przepychu, klasyczna forma filmowej ilustracji – wszystko dzięki nieocenionemu wkładowi Johna Williamsa. Jeżeli zatem na tej konkretnej płaszczyźnie się zatrzymamy, to okazuje się, że Horner sprostał szeroko pojętym oczekiwaniom. Bitwa poza gwiazdami prezentuje wszystko to, co w ówczesnym kinie fantastycznym było najlepsze – mocną heroiczną fanfarę i korespondująca z odbiorcą ilustrację. Z partytury emanuje entuzjazm i mimo stosunkowo małego składu orkiestry, bo niewiele ponad 60-osobowego, udało się uchwycić ducha przygody, doskonale wtopić w nieco anachroniczne już kadry filmu Murakamiego. Muzyka Hornera jest intensywna, choć nie zawsze umiejętnie dawkowana. Nie przypomina tapety rozwieszanej od jednego krańca ściany do drugiej, ale często pozostawia warstwę dramaturgiczną na pastwę niezbyt trafiających dialogów. Mimo tego, obok Battlestar Galactica, był to jeden z ciekawszych space operowych pastiszów tamtych lat.


Wszystko zaczyna się psuć, gdy wyjdziemy poza sferę funkcjonalną i skupimy się na strukturze tworu Jamesa Hornera. A już przy okazji Humanoidów Amerykanin dał się poznać jako fascynat twórczości Jerry’ego Goldsmitha. Bitwa poza gwiazdami tylko utwierdza w tym przekonaniu, bo ilość nawiązań do święcącego jeszcze triumfy Star Treka jest wręcz przerażająca. Zachodnia krytyka, tłumacząc to zjawisko, zwraca uwagę na fakt pojawiania się wówczas coraz częstszych praktyk korzystania z temp tracków. Miałoby to konfundować stykających się z tym zjawiskiem kompozytorów i tworzyć przekonanie, że muzyka na być właściwie kopią totalną danego utworu podłożonego pod scenę. Jednakże Horner nieświadomie uciął te spekulacje wyznaniem, że na tym etapie swojej kariery bardzo mocno wpływała na niego twórczość Goldsmitha. Czy późniejsze autoplagiaty świadczą o tym, że Horner sam dla siebie stał się mistrzem?



Album soundtrackowy do Bitwy pojawił się na rynku nakładem Rhino Music tuż po premierze filmu. Na winylu znalazło się niespełna 45-minut najbardziej reprezentatywnego materiału i na nieszczęście dla fanów, krążek bardzo szybko zszedł z półek sklepowych. Przez ponad dwie dekady nikt nie podjął się ponownego wydania tej muzyki. Sytuacja zmieniła się dopiero w roku 2001, kiedy wytwórnia GNP Crescendo wypuściła album zestawiający transfer płyt LP z muzyką do Bitwy oraz Humanoidów. Także i ten krążek dosyć szybko stał się rarytasem na rynku kolekcjonerskim. Dokładnie dziesięć lat później partytura Hornera trafiła na warsztat specjalizującej się we wznowieniach, wytwórni BSX. Za podstawę tego limitowanego do tysiąca egzemplarzy wydawnictwa posłużył materiał z płyty winylowej, który poddano gruntownej obróbce cyfrowej. W ramach bonusu dołączono czterominutową suitę tematyczną nagraną przez czeskich prażan oraz jedną piosenkę źródłową skomponowaną przez Alana Howartha. Fanów widowiska poczęstowano natomiast kilkudziesięcioma utworami zawierającymi efekty dźwiękowe użyte w filmie Cormana. Obecność tych ostatnich pozostawię bez komentarza.



Zdecydowanego komentarza wymaga natomiast temat przewodni rozpoczynający naszą przygodę z soundtrackiem. Nie chodzi bynajmniej o fanfarę, która sama w sobie jest całkiem przyjemną i wpisującą się w kanon tego typu produkcji, melodią. Wątpliwości dostarcza natomiast wykorzystanie solowej trąbki rozpoczynającej utwór Main Title, a która to jest przeniesioną na wyższą tonację introdukcją tematu przewodniego Pattona. Przypadek? Nie sądzę. Nie chciałbym się bawić w wyliczanie nawiązań do prac Goldsmitha, ale uwierzcie, większość czasu spędzonego na odsłuchiwaniu Bitwy sprowadza się właśnie do tego procederu. Nie będzie więc zaskoczeniem, że Malmori Rear Guard nawiązuje to tematu Klingonów, czerpiąc już nie tyle z samej linii melodycznej, ale i całego zaplecza stylistycznego Goldsmitha. Nerwowe szarpnięcia strun instrumentów smyczkowych skonfrontowane z pracującymi na niskich rejestrach puzonami, tworzą świetne pole do wyeksponowania złej natury ilustrowanych postaci. Podobnie jest z goldmithowską elektroniką wprowadzająca ferment w elementy orkiestrowej faktury. Po raz kolejny wychodzi tu zatem bezradność kompozytora w kreowaniu nastrojów. Zamiast podejmować próby eksperymentowania, woli podpiąć się pod sprawdzone przez Jerry’ego schematy. To samo tyczy się sposobu patrzenia na bezkres kosmosu. Ta budząca respekt, ale i grozę, nieogarniona przestrzeń, odnajduje swoje odzwierciedlenie w stale repetowanych smyczkowych frazach, na które nakładane są coplandowskie patetyczne trąbki. Także i tutaj notujemy nawiązania do podobnych w wymowie fragmentów, stanowiących tym razem fundament ścieżki dźwiękowej do Obcego. Mało? Horner nie ma litości kopiując nawet sztandarowy temat miłosny. Love Theme sięga bowiem po dwa sprawdzone źródła. Pierwszym jest oczywiście trekowy temat Illi rozpościerający nad kompozycją ciepłą, idylliczną wręcz atmosferę. Dramaturgia właściwiej części motywu odnosi się już jednak do tematu Lei z Gwiezdnych Wojen. Ciekawym wydaje się fakt, że Horner po raz pierwszy próbuje rozpisywać swoje tematy do pełnych przepychu symfonii, co stanie się domeną jego warsztatu w latach 90-tych.


Przełknięcie tych wszystkich nawiązań, jakkolwiek bardzo trudne, zaowocować może miło spędzonym czasem przy dobrze napisanej muzyce. Partytura Hornera posiada bowiem wszystkie argumenty, które są w stanie zatrzymać potencjalnego odbiorcę na dłużej. Pierwszym jest wspomniany wyżej łatwo wpadający w ucho temat przewodni. Patetyczna fanfara nie należy do highlightów jego twórczości, ale doskonale sprawdza się na tym skromnym poletku filmowym uprawianym przez Cormana. Znacznie ciekawej prezentują się natomiast wszelkiego rodzaju aranże w muzyce akcji, której nie zabraknie na całej długości płyty. I może pierwsza połowa albumu (poza Malmori Rear Guard) nie jest tak spektakularna, jakbyśmy się tego spodziewali. Daje nam bowiem nam na tacy utwory jakby napisane od linijki, bazujące na motywie przewodnim i niewiele poza nim eksponujące. Prawdziwa uczta zaczyna się natomiast wraz z rozpoczęciem The Battle Begins. Na pierwszy plan wysuwają się rzecz jasna nawiązania do Star Treka, ale sposób, w jaki Horner łączy instrumenty dęte blaszane ze smyczkami, ujawnia również pierwsze zarysy rozwijanego później warsztatu. Ciekawym przykładem jest The Maze Battle, gdzie po raz pierwszy usłyszymy charakterystyczne trąbki wsparte rytmiczną perkusją. Będzie to jeden z kluczowych elementów muzycznej akcji takich filmów fantasy, jak Krull. Z kolei wykorzystywane tu fortepianowe akordy na stałe wejdą do repertuaru amerykańskiego kompozytora jako synonim grozy.

Partytura Jamesa Hornera w sposób szczególny daje o sobie znać w ostatnich minutach filmu. Tam spotyka nas niespodzianka w postaci zaskakująco dobrze sprawdzającej się w filmie ilustracji śmierci Gelta. Kompozytor nie przesadza z emocjami, stawiając przed nami subtelny dźwięk oboju osadzony na tle smyczkowego tremolo. O subtelności bardzo szybko przyjdzie nam jednak zapomnieć w obliczu wydarzeń, jakie lada moment rozgrywać się będą na ekranie. Finalną konfrontację rozpoczyna Cowboy’s Attack, gdzie naprzemiennie miotani jesteśmy między muzyczną grozą, a patetyczną fanfarą ilustrującą momenty triumfu. Trochę więcej motoryki w postaci militarystycznych werbli wprowadza Shad’s Pursuit. Nie sposób tu nie dostrzec zalążków muzycznej akcji do drugiej i trzeciej części Star Treka. Podobny w wymowie jest ostatni akt tytułowej bitwy, który prowadzi do zniszczenia flagowego okrętu złego Sadora. Film kończymy natomiast tradycyjną suitą tematów głównych bohaterów.

Uboga wersja Gwiezdnych Wojen i Star Treka – takie słowa cisną się na usta po przesłuchaniu ścieżki dźwiękowej do Bitwy wśród gwiazd. Niemniej jednak, jako pastisz wyżej wymienionych, świetnie sprawdza się w nie stroniącym od równie oczywistych nawiązań filmie. Natomiast od strony funkcjonalnej widać znaczną poprawę po stosunkowo słabej ilustracji do Humanoidów z głębiny. Miłośników niezobowiązującej muzycznej przygody napisanej w klasycznym stylu z pewnością urzeknie łatwo wpadającym w ucho tematem i dobrymi orkiestracjami. Jednakże znawcę gatunku zaboleć mogą liczne nawiązania i ordynarne miejscami zapożyczenia z ikon ówczesnej muzyki filmowej. Zanim więc sięgniecie po ten krążek zadajcie sobie pytanie, jak dużą wagę przywiązujecie do kwestii oryginalności. Choć w przypadku Hornera to pytanie powinno być już odruchem bezwarunkowym.

Najnowsze recenzje

Komentarze