Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Humanoids From The Deep (Humanoidy z głębiny)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-05-2014 r.

Większość współczesnych kompozytorów muzyki filmowej odżegnuje się od swojej przeszłości uważając ją za dosyć wstydliwą. Nie ma w tym nic dziwnego, wszak możliwość przebierania w projektach, to przywilej osób, które już coś osiągnęły. Z perspektywy minionych lat trzeba więc robić dobrą minę do złej gry, przekonując wszystkich, że czas ten wiązał się z nabywaniem cennych doświadczeń. I mimo że początki Jamesa Hornera nie należały do najgorszych, to jednak i tam znaleźć możemy interesujące rodzynki. Z pewnością wdzięcznym okresem do poszukiwania takowych była końcówka lat 70-tych, kiedy Horner związał się ze studiem New World Pictures. Napisał wówczas oprawę muzyczną między innymi do kiczowatego horroru Up From The Depths i równie tandetnego filmu akcji, Lady in Red. Najciekawszym akcentem tej krótkiej przygody z NWP był natomiast film Barbary Peeters o wdzięcznym tytule Humanoids From The Deep.

Trudno w to uwierzyć, ale przez wielu koneserów gatunku Humanoidy z głębiny uważane są za prawdziwy klasyk odzwierciedlający ducha kina grozy tamtych lat. Jeżeli szeroko pojęty kicz zakrawający miejscami o stylistykę kampową jakkolwiek nazwać można klasykiem, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyklasnąć. Wesoła twórczość Barbary Peeters wywołuje salwy śmiechu u współczesnego odbiorcy. Fabuła praktycznie nie istnieje, aktorzy przypominają ludzi, którzy rozminęli się z powołaniem, a cała strona techniczna (z montażem na czele) powinna być wykładana w szkołach filmowych jako przykład najczęściej popełnianych błędów wśród filmowców. I właśnie dlatego kocham ten film! Stosunkowo rzadko do niego wracam i raczej nie na trzeźwo, ale gdy już to czynię, staram się czerpać olbrzymią przyjemność – dokładnie taką, jaka towarzyszy mi oglądając obrazy produkowane przez największą kuźnię współczesnego kampu – Tromę.

Do Humanoidów wracam także z innego powodu. Przede wszystkim dlatego, że jeden z moich ulubionych kompozytorów muzyki filmowej właśnie tam stawiał swoje pierwsze kroki. W wywiadach James Horner kilkakrotnie podkreślał, że wspomina ten okres z „wdzięcznością i sentymentem”. Wiele osób – jak mówił – traktuje tego typu filmy ironicznie albo jako niskobudżetową zabawę konwencją, natomiast Roger (Corman – szef studia NWP) zawsze oczekiwał ode mnie, że podejdę do tematu najbardziej poważnie jak to tylko możliwe.. Z drugiej strony jakość tych muzycznych produkcji pozostawiała wiele do życzenia. Dlatego też po pewnym czasie modne stało się zrzucanie winy na napięty harmonogram oraz niski budżet. Czy oby na pewno winą za tandetę Humanoidów obarczyć możemy tylko i wyłącznie kwestie czasowo-finansowe? Jak się okazuje prawda leży pośrodku.


Film Barbary Peeters był trzecim większym projektem Hornera, gdzie młody kompozytor nie miał jeszcze w pełni rozbudowanego warsztatu. Owszem, był dobrym symfonikiem, co pokaże bardziej klasyczna w brzmieniu partytura do Bitwy poza gwiazdami, ale o tworzeniu nastrojów w kinie grozy niewiele jeszcze potrafił powiedzieć. W wypowiedziach po latach przyznał, że na tym etapie bardzo często uciekał się do imitowania pewnych schematów nakreślonych przez kolegów po fachu. Oglądając Humanoidy nie trudno tego nie zauważyć. Ścieżka dźwiękowa pełni bardzo funkcjonalną rolę, praktycznie nie istniejąc poza scenami, które zdobi. Spotting również nie należy do najlepszych. Oto bowiem niektóre sceny ataku morskich bestii ilustrowane są połowicznie, niektóre natomiast wcale nie dostają muzycznej wizytówki. Opisywanie dialogów Horner stara się w ogóle pomijać, dając tym samym do zrozumienia, że jego praca skupia się głównie na thrillingu. Ale i pod tym względem partytura pozostawia sporo do życzenia. Owszem, sięga po sprawdzone źródła w postaci herrmanowskich „nerwowych” smyczek, underscore’ingu rodem z ówczesnych prac Goldsmitha i Rosenthala, a sam motyw grozy łudząco przypomina słynny temat Johna Williamsa do Szczęk. Paradoksalnie owe stylizacje całkiem nieźle komponują się z innymi tandetnymi elementami filmu Peeters. Gdyby nie fakt, że muzyka była pisana na poważnie, można by uwierzyć, że kompozytor puścił do widza oczko popełniając genialny wręcz pastisz. Cóż, rzeczywistość go przerosła. Nie po raz ostatni zresztą…

Ciekawe jest natomiast to, że ścieżka dźwiękowa przez tych kilkadziesiąt lat urosła w oczach fanów muzyki filmowej do miana kultowej. Po części zadziałał tu czynnik czasu rozgrzeszający kompozytora z niedoskonałości jego tworu, po części również sam kolekcjonerski aspekt, który przez wiele lat był solą w oku fanów Hornera. Humanoidy po raz pierwszy wydano na winylu już 1981 roku i od tamtego czasu przez prawie 20 lat nic się nie działo na tym polu. Album dawno został już wyprzedany, a coraz prężniej rozwijający się rynek kolekcjonerki zrodził potrzebę pojawienia się tej partytury na płycie CD. Zadania podjęła się wytwórnia GNP Crescendo, która w 2001 roku upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu dokonując transferu zawartości LP i umieszczając na jednym krążku z materiałem ilustrującym inny film Hornera z 1980 roku – Bitwa poza gwiazdami. Dziesięć lat później wytwórnia BSX specjalizująca się we wznawianiu soundtracków przygotowała swoją edycję tej ścieżki dźwiękowej. Doskonale znany nam materiał poddano cyfrowej obróbce i umieszczono na krążku wraz z niespełna 10-minutową suitą zawierającą nowy, niepublikowany do tej pory materiał wydobyty z izolowanej ścieżki filmu zapisanego na nośniku LaserDisc. W ramach bonusu dorzucono trzy fragmenty oprawy Christophera Lennertza do remake’a Humanoidów z 1996 roku. Standardowo też zawartość merytoryczną krążka wsparły obszerne opisy w dołączonej do wydania książeczce.

Jak bardzo oldschoolowe jest wprowadzenie do Humanoidów wie tylko ten, kto miał „przyjemność” obejrzeć ów film. Slajdy podwodnej roślinności i fal rozbijających się o brzegi morza zakrawają o nachalną sugestię przyszłych wydarzeń, tym bardziej, że w pewnym momencie atakuje nas wielki napis „Monster” – tytuł, pod którym obraz ten ukazał się na rynku amerykańskim. Nie bez znaczenia pozostaje tu psychodeliczna, mrożąca krew w żyłach muzyka słyszana w utworze Main Title. Na tapetę brana jest cała gama gatunkowych wyjadaczy – od Rosenthala począwszy (Wyspa doktora Moreau), a na Goldsmithu i jego Planecie Małp skończywszy. Mimo iż mamy (przynajmniej teoretycznie) do czynienia z muzyczną wizytówką partytury, to jednak Horner nie szczędzi nam suspensu. Charakterystyczne fortepianowe akordy i smyczkowe dysonanse wsparte uderzeniami w bębny, tworzą ciekawy muzyczny pejzaż, który w kadrach filmowych niestety ociera się o groteskę. Dalsza część utworu początkowego oraz pierwsze sekundy The Buck-O dają nam lekką chwilę wytchnienia od tego ciężkiego klimatu. Kompozytor serią glissand i ciepłej liryki stara się odciągnąć naszą uwagę od wydarzeń jakie za chwile nastąpią. Tą efemeryczną sielankę burzy wprowadzając nerwowe smyczkowe ostinato osadzone na charakterystycznych metalicznych uderzeniach. A sięgając po „piskliwy” temat ze Szczęk nie pozostawia wątpliwości, że za chwilę nastąpi istna rzeź. Słuchając tego utworu można dosłownie wyliczać ilość nawiązań jakich podejmuje się Horner. Mimo tego, jeden z elementów faktury wydaje się stosunkowo świeży. Co więcej posłuży on później w wielu jeszcze pracach tego kompozytora. Mowa o uderzeniach w kowadło, które robią tu niesamowite wrażenie na tle tych piskliwych smyczkowych dźwięków. W partyturze do Humanoidów dopatrywać się możemy również źródeł elektroniki wykorzystanej później w Star Trekach.

Każdy następny utwór to kolejne wyzwanie stawiające słuchacza w dosyć niekomfortowej sytuacji. Po pierwsze potencjał tematyczny szybko się wyczerpuje. Po drugie, kompozytor najzwyczajniej w świecie nie czuje potrzeby rozwijania raz podjętej myśli muzycznej. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że jedynym, co go interesuje, to poprawne zilustrowanie danej sceny. Cóż, trzeba przyznać, że często mu się to udaje. Po części dlatego, że sięga po utarte w muzyce filmowej standardy, jak kojarzenie dźwięku harfy z mistyką (pod)wodnego świata (Night Swim, Trip Upriver), czy budowanie napięcia poprzez punktowanie sceny smyczkowym sul ponticello. Faktura, mimo że stosunkowo uboga, pozwala odczytać te nastroje i zaszczepić je na grunt trochę naiwnego w wymowie filmu. Szkoda tylko, że na płycie nie działa to tak jak byśmy chcieli. 35-minutowy soundtrack obfituje bowiem w niekończący się suspens przeplatany pojedynczymi akcentami lżejszego w wymowie underscore. Niestety takie utwory, jak Search For Clues czy Strange Catch przechodzą obok nas niezauważone, szybko ustępując miejsca kolejnej porcji herrmanowskiego budowania napięcia.

Rzeczą dla mnie niezrozumiałą jest pozostawienie sceny masakry w wesołym miasteczku na pastwę rozbrzmiewających w tle upierdliwych dźwięków katarynki. Czyżby pani reżyser potraktowała go jako kontrapunkt do przelewającej się hektolitrami krwi? Pewnie miałoby to rację bytu, gdyby montaż i realizacja naiwnych w moim odczuciu scen nadążały za tym pomysłem. Muzyka Hornera wchodzi dopiero w ostatnim akcie tej jatki, prezentując emocjonujący finał (Final Confrontation) z zaskakującym zakończeniem (Aftermath and New Birth). Muzyka pod napisy końcowe, to właściwie powtórka tego, co mogliśmy usłyszeć na w pierwszych minutach partytury. Suita kończąca album soundrackowy (Outtakers From The Deep) jest w moim odczuciu kompletnie zbędnym elementem. Nie dość, że nic nowego tam nie usłyszymy, bo na dodatek jakość wydobytego z płyty LaserDisc materiału pozostawia wiele do życzenia.

Skoro już się tak zdarzyło, że na krążku od BSX znalazły się fragmenty ścieżki dźwiękowej do remake’a, poświęćmy słów kilka na opisanie tego tworu. Cristopher Lennertz zmagał się z poważnymi problemami budżetowymi, więc praktycznie cała partytura odtworzona została z orkiestrowych sampli, które w tamtych czasach nie powalały na kolana. Owszem, kilka partii smyczkowych i na instrumenty dęte blaszane kompozytor zarejestrował u siebie w domu. Brzmienie Humanoidów nie wprawia więc w euforię. Co zaś się tyczy samej muzyki, to myślę że starała się ona na pewien sposób pogodzić podejmowaną przez Hornera stylistykę ze współczesną estetyką takich ilustracji. Świetnym przykładem jest pierwsza część suity, która odnosi się do tego podskórnego thrillingu budowanego na dysonansach i metalicznych uderzeniach. Druga część jest próbą przeniesienia relacji między głównymi bohaterami na grunt prostej, choć niezbyt łatwo wpadającej w ucho liryki. Ogólne wrażenie pozostaje jednak takie samo, jak w przypadku Hornera – jest to po prostu stricte funkcjonalny wyrób, który nie walczy w większym stopniu o uwagę odbiorcy.

Właściwie to samo powiedzieć można o całym materiale zgromadzonym na płycie. Wydanie BSX jest słuchowiskiem na dłuższą metę męczącym. Dowodem na to niech będzie fakt, że w momencie, gdy piszę ten tekst w moich słuchawkach rozbrzmiewa re-recording Cyda puszczony w ramach rekonwalescencji po dwugodzinnych torturach Humanoidami. Jakkolwiek ciężka by to nie była muzyka, nie ulega wątpliwości że wniosła swoich kilka groszy do późniejszych doświadczeń Hornera. Dla miłośników jego muzyki jest więc pozycją obowiązkową, ale dla całej reszty tylko niezobowiązującą ciekawostką.

Najnowsze recenzje

Komentarze