Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Rocketeer, the (Człowiek – rakieta)

(1991)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 14-05-2014 r.

Jeżeli miałbym wyznaczyć okres tak zwanego apogeum twórczości Jamesa Hornera, z pewnością byłaby to końcówka lat 80-tych i początek 90-tych. Nie dość, że twórca ten prowadził największą aktywność w branży, to na dodatek przeżywał swoistego rodzaju renesans twórczy. Muzyczny optymizm, często przejawiający się nieopierzeniem w łączeniu anachronicznej elektroniki z orkiestrowym brzmieniem powoli zastępował bardziej kompleksową fakturą muzyczną o znacznie rozbudowanym instrumentarium. Można też mówić o niezwykłym szczęściu do projektów uwalniających potencjał kompozytora. To właśnie na ten okres przypadają największe highlighty w twórczości Jamesa Hornera. I może opisywany tutaj Człowiek – rakieta nie zalicza się do ścisłej czołówki, niemniej jednak odcisnął swoje znaczące piętno na filmografii Amerykanina.



Film Joe Johnstona, to niezobowiązujące kino familijne opowiadające komiksową historię pilota, w którego ręce trafia cudowne urządzenie – plecak odrzutowy. Jak można się domyśleć, zabawka ta całkowicie odmienia nudne do tej pory życie Cliffa Secorda. Ale czy na lepsze? Z jednej strony przedmiot ten wzbudza zainteresowanie i podziw wśród ludzi, z drugiej natomiast staje się przyczyną wielu dramatycznych w skutkach wydarzeń. Jakich? Myślę, że obejrzawszy pierwsze 10 minut filmu nie trudno dojść do konkretnych wniosków. Obraz Johnstona nie należy bowiem do najbardziej błyskotliwych w karierze tego reżysera. Sposobem realizacji przypomina wiele średniej klasy filmów przygodowych z tego okresu. Poniekąd próbuje również nawiązywać do epoki, w której toczona jest akcja, czyli początków Złotej Ery. W tym klimacie odnajduje się również oprawa muzyczna.



Człowiek – rakieta jest drugą po Kochanie zmniejszyłem dzieciaki współpracą między Johnstonem, a zyskującym wówczas coraz większą popularność Jamesem Hornerem. Jak się później okazało – nie ostatnią. Partytura do filmu o ekscentrycznym naukowcu, którego wynalazek powoduje serię niefortunnych wydarzeń, była typową familijną ilustracją ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Fakt, świetnie korespondowała z motoryką akcji, nie pozostawiając w języku stylistycznym złudzeń co do gatunkowości. Niestety owa ilustracyjność przekładała się na indywidualny odbiór – dosyć ciężki, okraszony wieloma czynnikami zniechęcającymi. Takowymi okazała się między innymi slapstickowa konwencja – zarówno w zabiegach dźwiękonaśladowczych, jak i warstwie elektronicznej. Kompozytor sięgnął ponadto do popularnych w gatunku standardów jazzowych – skocznych, ale średnio przystających do reszty, ragtime’ów. Człowiek – rakieta odciął się od tej komediowej konwencji wynosząc obraz Johnstona na płaszczyznę kina stricte przygodowego, poniekąd również heroicznego, ale nawiązującego podskórnie do klasycznej ilustracji filmowej Złotej Ery. Kreowanie Secorda na superbohatera zrodziło bowiem potrzebę dostarczenia adekwatnej muzycznej wizytówki korzystającej z utartych w gatunku schematów. Partytura nie stroni więc od patosu, wartkiej akcji okraszonej całą gamą wybuchowych fraz i, co najważniejsze, zapadającej w pamięć, ciepłej tematyki. Nie brakuje też ciepłej w wymowie liryki podejmującej poruszane w filmie wątki romantyczne. Niestety, jak przystało na twór nawiązujący do Złotej Ery, w ten przyjazny dla ucha zestaw tematów wdziera się cała gama mniej inwazyjnego udnderscore – materiału pełniącego stricte funkcjonalną rolę. O ile zatem nasza uwaga koncentrować się będzie na przetwarzaniu audio-wizualnego przekazu, o tyle partytura będzie uchodziła za twór dobrze skonstruowany, kapitalnie rozumiejący obraz i wnoszący do niego pewne treści. Tak na płaszczyźnie emocjonalnej jak i estetycznej.

Pozbawienie tego dzieła swojego kontekstu wizualnego nie zabija bynajmniej ducha przygody, jaki rozpościera się nad partyturą do Człowieka – rakiety. Żywym tego przykładem jest album soundtrackowy wydany nakładem Hollywood Records jeszcze w 1991 roku. Jest to jak dotąd jedyna oficjalna publikacja tej ścieżki dźwiękowej. I choć na potrzeby obrazu powstało prawie dwa razy więcej materiału, w moim odczuciu album nie jest w żadnym stopniu wybrakowany. Wyczerpuje on potencjał ilustracji i dostarcza nam wszystkich najistotniejszych fragmentów, na które zwrócimy uwagę oglądając film Johnstona.

Największym highlightem będzie rzecz jasna temat przewodni, który otwiera całe widowisko. Nie nagnę rzeczywistości stwierdzeniem, że to jedna z najlepszych melodii w karierze Hornera. Paradoksalnie, jak przestudiujemy jego twórczość, to odkryjemy, że wychodzi ona poza dotychczasowy warsztat Amerykanina. Owszem, miał on już na koncie kilka patetycznych fanfar tworzonych do wielu filmów fantasy (np Willow), ale nigdy nie były to tak bardzo rozbudowane motywy przypominające twory Johna Williamsa. Strona techniczna nie pozostawia jednak wątpliwości co do autora. Początek Main Title / Takeoff serwuje nam horneryzm w najczystszej postaci, tudzież subtelne fortepianowe wprowadzenie, które z każdą sekundą ewoluuje do bardziej kompleksowej pod względem strukturalnym melodii. Typowym zabiegiem jest dzielenie tematu na mniejsze fragmenty wieńczone akordem na fortepian i instrumenty dęte. Wprowadzenie do faktury kolejnych instrumentów owocuje pełną symfonicznego przepychu fanfarą, której założenia konstrukcyjne na długie lata zagoszczą w repertuarze Hornera. Przykładem niech będzie jeden z kluczowych motywów Apollo 13 metodologicznie zbieżny z materiałem Rocketeera.

Prawdziwy potencjał tematu przewodniego uwalnia dopiero muzyka akcji. Człowiek – rakieta wpisuje się w kanon partytur Hornera, które pod tym względem stoją na bardzo wysokim poziomie. Nie chodzi bynajmniej o same orkiestracje, ale o fenomenalny entuzjazm i lekkość z jaką kompozytor porusza się pomiędzy kolejnymi interpretacjami głównego motywu. Przykładem niech będzie sześciominutowy utwór The Flying Circus zdobiący pierwszy brawurowy lot Cliffa. Osadzenie jego tematu na rytmicznych werblach przypomina podobne zabiegi stosowane w oprawach do drugiej i trzeciej części Star Treka (Stealing The Enterprise). Nie tylko zresztą tutaj daje się odnotować pewne nawiązania. Heroiczny wydźwięk i szeroko pojęty entuzjazm kreujący fantastyczną dynamikę przywołają na myśl pasjonującą ilustrację do baśniowego Willow. Pod tym względem James Horner nie zaskakuje. Co więc stanowi o wyjątkowości Człowieka – rakiety na tle wcześniejszych kompozycji? Chyba owe pedantyczne przywiązanie do tradycyjnego orkiestrowego brzmienia pozbawionego dodatkowego argumentu w postaci elektroniki. Kompozytor bardzo szczelnie wypełnia przestrzeń ocierając się miejscami o typową dla twórców Złotej Ery swashbucklerową intensywność. Świadczy o tym również wyraźna granica jaka rysuje się pomiędzy hurra-entuzjastycznym motywem przewodnim, gdzie dęciaki i smyczki pracują na bardzo wysokich rejestrach, a uderzającym w skalę molową tematem Nevilla Sinclaira. Świetnym przykładem jest fragment zdobiący finalną konfrontację – The Zeppelin. Tematyka nie tworzy tam jednego z komponentów linii melodycznej, ale stoi wyraźnie ponad uzupełniającym tło underscore. Podobne wrażenia zostawia po sobie krótki, choć nie pozbawiony charyzmy Jenny’s Rescue.

Zdecydowanie mniej intensywne są już Neville Sinclair’s House oraz Rendezvous At Griffith Park Observatory. W karty partytury wdziera się bowiem nieco więcej funkcjonalnego grania. Nie znaczy to, że ciężkostrawny underscore wyłącza naszą uwagę na czas trwania tych utworów. Mimo wielu czysto ilustracyjnych zabiegów, Horner stara się osadzać te mniej inwazyjne fragmenty na dyktującej tempo bazie rytmicznej. Także na tej płaszczyźnie mamy wyraźne odwołania do Gniewu Khana i wielu pokrewnych tworów z lat 80-tych.

Mimo że muzyka akcji stanowi fundament ścieżki dźwiękowej do Człowieka – rakiety, nie sposób nie odnotować również niebanalnej liryki, jaka kształtuje filmowe relacje między Cliffem a Jenny. Ciekawym jest fakt, że po raz kolejny wracamy do trekowego uniwersum. Tym razem może nie do końca w charakterystycznym dla Jamesa Hornera wydaniu, ale gdy przysłuchamy się fragmentom suity Jenny, z dużą łatwością skojarzymy sobie temat Ilii z pierwszego kinowego Treka. Abstrahując od tych nawiązań i całej sfery estetycznej, trzeba przyznać, że melodia ta doskonale spełnia swoje funkcje. Przede wszystkim jest niezwykle ujmująca i mimo, że dobrze prezentuje się na tle prostych emocji płynących z nieco naiwnego obrazu Johnstona, w żadnym wypadku nie jest banalna. Szczegół tkwi w sposobie prezentacji. Gdy weźmiemy na warsztat jedną ze scen akcji, na przykład finalne The Zeppelin, zauważymy, że temat Jenny traktowany jest tam jako pewnego rodzaju spoiwo łączące dwa przeciwstawne żywioły – heroizm Cliffa i grozę sytuacji w jakiej znaleźli się główni bohaterowie. Po raz kolejny wychodzą tu nawiązania do sposobu ilustrowania filmów okresu Złotej Ery. Owa hiperdamaturgia ustępuje jednak miejsce bardziej wyważonej liryce w kończącym naszą przygodę z soundtrackiem Rocketeer To The Rescue / End Title. Utwór ten, także wspomniany wcześniej Jenny, pokazują, że Horner woli zamykać lirykę w ramach rozbudowanych quasi-symfonii, co wychodzi mu nad wyraz efektownie.



Na płycie wydanej przez Hollywood Records znajdziemy także dwie piosenki stanowiące diegetyczny element ilustracji jednej ze scen filmowych. Begin The Beguine oraz When Your Love Has Gone to jazzowe standardy odwołujące się do muzyki popularnej w latach 30-tych. Jeżeli miałbym jakiekolwiek wątpliwości, to chyba do sposobu rozmieszczenia tych kawałków na krążku. Zepchnięcie ich na sam koniec płyty pozwoliłoby uniknąć rozbijania kreowanych przez kompozytora nastrojów. Nie jest to jednak problem, który miałby w większym stopniu wpłynąć na odbiór treści.

Nie ukrywam, że ścieżka dźwiękowa do Człowieka – rakiety jest jedną z moich ulubionych w dorobku twórczym Jamesa Hornera. Wiąże się to poniekąd z olbrzymim sentymentem jakim darzę nie tyle samą muzykę, co film po wielokroć oglądany w dzieciństwie. Jednakże odpychając od siebie cały bagaż subiektywnych emocji, trzeba podkreślić, że partytura Hornera jest po prostu świetnie napisaną i równie dobrze wykonaną muzyką filmową. Daje nam właściwie wszystko to, co najlepsze w warsztacie amerykańskiego kompozytora, zapewniając przy tym solidną rozrywkę – tak mierzącemu się z obrazem widzowi, jak i słuchaczowi wertującemu zawartość albumu soundtrackowego.

Adnotacja do kompletnego wydania od Intrada Records:



Miłośnicy muzyki filmowej mają ostatnimi czasy używane. Archiwa filmowych wytwórni otwierają się szeroko, co dla podmiotów zajmujących się kolekcjonerskimi precjozami stanowi nie lada wyzwanie. Sporym wyzwaniem okazało się przywrócenie rynkowe dawno wyprzedanego soundtracku do Człowieka rakiety, które było możliwe dzięki staraniom Intrada Records. Dwupłytowy album trafił na rynek w połowie 2016 roku w ramach limitowanego Intrada Special Collection i obok kompletnej, 82-minutowej partytury, zawierał jeszcze (tradycyjnie dla większości tego typu wydań) prezentację oryginalnego soundtracku z 1991 roku. Jako źródło dźwiękowe wykorzystano oryginalne taśmy z sesji nagraniowych zmiksowane przez Shawna Murphy’ego do dwukanałowego stereo. I z racji, że jest to praktycznie ten sam materiał wyjściowy, z którego masterowano pierwotny album, to różnice w dźwięku między jednym a drugim wydawnictwem są raczej śladowe. Dominuje przeświadczenie, że „complete score” ma cieplejsze brzmienie w skutek lekkiego odseparowania pasm i uwydatnienia górnych rejestrów. Tyle jeżeli chodzi o stronę techniczną.



Choć cała otoczka graficzno-merytoryczna zasługuje na wyrazy wielkiego uznania, to niestety irytować może sposób przedstawienia kompletnej, filmowej ścieżki dźwiękowej. Rozbicie całego doświadczenia na dwa krążki w momencie, kiedy ten drugi stawia przed nami tylko końcowe utwory, w moim odczuciu znacznie pogarsza odbiór. Można było pójść śladem szefującego Varese Sarabande Roba Townsona i jakoś zutylizować ten lekki „nadczas” poprzez kosmetykę edycyjną. Brak jakichkolwiek bonusów w postaci alternatywnych wykonań lub niewykorzystanych fragmentów stawia więc pod znakiem zapytania sens obecności materiału z oryginalnego soundtracku. Tym bardziej, że proponowane tam utwory praktycznie pokrywają się z materiałem filmowym.



W tym miejscu pojawia się chyba najbardziej istotne pytanie o wpływ niepublikowanych do tej pory 20 minut ścieżki dźwiękowej na całość. Jeżeli spodziewamy się evergreenów znacząco zmieniających wizerunek rej pracy, to możemy być lekko rozczarowani. Z drugiej strony rozszerzenie tego słuchowiska o dodatkowe fragmenty nie wpływa na pogorszenie odbioru, miejscami kierując nawet partyturę Hornera w stronę spójniejszej narracji z dobrze wyeksponowaną sferą dramaturgiczną. Najwięcej „dopowiedzeń” można odnotować z pierwszych kilkudziesięciu minut filmu, gdzie Horner systematycznie powraca do tematu głównego bohatera – w mniej lub bardziej patetycznej formie. Jest to również arena, gdzie sukcesywnie budowane jest napięcie uwalniające całą paletę emocji w The Flying Circus.



Reasumując więc… W przypadku rynkowego braku podstawowego wydania z 1991 roku jest to całkiem dobra alternatywa na nadrobienie tej soundtrackowej zaległości – tak przez fanów twórczości Jamesa Hornera, jak i statystycznych miłośników muzyki filmowej. Polecam!

Najnowsze recenzje

Komentarze