Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Martial Solal

A bout de souffle (Do utraty tchu)

(1960/2002)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 07-05-2014 r.


Jean-Luc Godard w swoim pełnometrażowym debiucie pokazuje, że jego twórczość będzie stanowić przestrzeń dla frapujących i pełnych charyzmy muzycznych poszukiwań. Dzięki tej postawie kompozycja Martiala Solala idealnie wpisuje się w estetykę La Nouvelle Vague; umyka konwencjonalnemu ujęciu typowemu dla „starego kina”, czy też „kina jakości” (wg terminologii teoretyków Cahiers du cinema); tętni radością swobodnego tworzenia, fundamentalnego dla autorskiej teorii nowofalowców.

Do utraty tchu ma kilka muzycznych sygnatur. Jedną z nich jest bezwątpienia rozjuszona, czteronutowa fraza na sekcję dętą, która otwiera album (La Mort) i początkowo wiąże się z dokonanym przez Michela (Jean-Paul Belmondo) w pierwszym kwadransie filmu zabójstwem policjanta (L’amour, la mort). Gniewny, porywczy fragment to najbardziej wymowny i plastyczny element kompozycji Solala, jak gdyby eksplozja nieokiełznanej, namiętnej młodości. Znamienne jest zresztą, iż ścieżka przy pomocy tego pamiętnego motywu zatacza pętlę, towarzysząc w ostatnich minutach filmu jeździe kamery za biegnącym ulicą, słaniającym się, rannym Michelem. Ta legendarna już sekwencja zyskuje dzięki muzyce Solala przenikliwy, pobudzający sznyt, który podkreśla dystans reżysera do opowiadanej historii i jej pretekstowość, teatralizację, służalczość wobec godardowskiego manifestu. A przy tym jest to kawał chwytliwej, jazzowej ilustracji, która idealnie odzwierciedla zuchwałą przebojowość filmu.

Drugi muzyczny symbol obrazu Godarda to 5-nutowy motyw, funkcjonalnie najbardziej zbliżony do roli tradycyjnie rozumianego tematu przewodniego, przetwarzanego na przestrzeni filmu niezliczoną ilość razy. Jednocześnie jednak ma on najbardziej rewolucyjny kontekst, najpełniej odzwierciedla przełomową estetykę Nowej Fali i wartości reprezentowane przez Michela. Również i w tej krótkiej jazzowej frazie udaje się Solalowi uchwycić żywioł młodości, jej pasję, pragnienie przełamywania barier, konfrontacyjną postawę wobec porządku narzuconego przez starszą generację. Efektowna muzyczna sztuczka, arogancka, postępowa, żwawa i seksowna, nawet jeśli cokolwiek powierzchowna. Pochodną tej nonszalanckiej impertynencji jest energetyczna muzyka akcji (Poursuite) z transowym dialogiem perkusjonaliów i fortepianu, który mógłby grać w duszy przemierzających Amerykę bitników spod gwiazdy Jacka Kerouaca…

Trzecią wreszcie sygnaturą À bout de souffle jest uroczy temat liryczny przypisany postaci Jean Seberg (New York Herald Tribune, Theme d’amour, Campagne-Première) – wdzięczny, kokieteryjny, ujmująco staroświecki. Temat pulsuje subtelną kobiecością – pełne gracji, rozbujane frazy sekcji smyczkowej wydają się podążać w rytm rozkołysanego chodu Patricii przemierzającej Pola Elizejskie z plikiem gazet w ręku. Osobiście spośród wszystkich wpadających w ucho tematów Solala do tej czarującej, nostalgicznej melodii mam największą słabość, reprezentuje ona dla mnie kwintesencję ciepłego nowofalowego emocjonalizmu.

Martial Solal z perspektywy czasu nie darzy zbytnią estymą swojej soundtrackowej twórczości: nie zgodził się na ponowne nagranie Księdza Leona Morina, zaś o Do utraty tchu powiedział, że gdyby nie film, nikt nie uznałby tej muzyki za interesującą. Taka opinia wydaje mi się jednak bardzo krzywdząca; À bout de souffle to z pewnością udana kompozycja, która ma nie tylko niekwestionowane historyczne znaczenie, nie tylko wyśmienicie służy filmowi, ale przede wszystkim – dzięki swojemu wigorowi i młodzieńczej witalności – wywołuje uśmiech na twarzy i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Pozostałe 25 minut albumu Universalu daje zwięzły pogląd na trzy inne jazzujące pozycje z krótkiej kariery filmowej Solala. W pierwszej kolejności słuchacza witają serdeczne, optymistyczne tony L’Affaire d’une Nuit, zapomnianej już dziś komedii Henriego Verneuila, oraz mające ostrzejszy pazur Les Ennemis (kryminał Eduardo Molinaro), zbliżone stylistycznie do godardowskiej ilustracji. Najciekawszym (i najpełniejszym) dodatkiem jest Échappement libre (ponownie duet Belmondo-Seberg) ze zniewalająco pogodnym, twistującym tematem w klimacie wczesnej europejskiej sceny rock’n’rollowej; ubaw gwarantowany. We wszystkich przypadkach Solal popisuje się talentem do produkcji miłych dla ucha, lekkich melodii, jak również swoją nienaganną techniką pianistyczną. Ciekawostkę albumu stanowi rozpisany na jazzowe trio (pianino, kontrabas i perkusja), utwór napisany na potrzeby Procesu Orsona Wellesa – prawdę mówiąc jednak, kawałek jest mało charakterystyczny i stanowi raczej nieinwazyjne, choć klimatyczne tło.

Podsumowując, recenzowany album mogę polecić nie tylko każdemu miłośnikowi jazzu, ale również tym słuchaczom, dla których stylistyka jazzowa ma pełne predyspozycje do pełnienia funkcji filmowej ilustracji (bo niby czemu nie?). Przyjemne, melodyjne, pozbawione kompozytorskiego wodolejstwa granie Solala to pozycja w sam raz na wolne popołudnie, które chcielibyśmy spędzić w żywym, swodobnym i tanecznym rytmie.

Najnowsze recenzje

Komentarze