Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Da Vinci’s Demons (Demony da Vinci)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-04-2014 r.

Rok 2013 był dla Beara McCreary’ego bardzo owocny. Nie dość, że na jego biurku wylądowało więcej projektów aniżeli zazwyczaj, to każdy z nich dał mu sposobność do eksperymentowania i ubogacania swojego warsztatu. Ot miła odmiana po wielu latach odgrzewania tego samego brzmienia, które ukształtowała wieloletnia praca nad Battlestar Galactica. Błędem byłoby jednak zakładać, że wyrobione nawyki błyskawicznie zostaną zastąpione nowym podejściem do ilustracji. Przed amerykańskim kompozytorem jeszcze wiele pracy, choć pierwsze kroki zostały już poczynione. A gdzie, jak nie w produkcji głęboko zakorzenionej w meandrach historii szukać detoksu od namiętnego katowania blachy i walenia w bębny?


Mowa tu Demonach da Vinci – serialu produkowanym przez stację Starz, który to, jak sama nazwa wskazuje, traktuje o jednym z największych artystów, wynalazców i wolnomyślicieli średniowiecznego i renesansowego świata. Widowisko Davida Goyera skupia się na latach młodości Leonardo, jego pobycie we Florencji i „fantastycznych”, nie pozbawionych thrillingu przygodach, których nie powstydziłby się sam Dan Brown. Autorzy serialu duży nacisk położyli na uwspółcześnienie wizerunku artysty, co doprowadziło do wielu absurdów, takich jak stylizowanie młodego da Vinci na playboya i XV-wiecznego MacGyvera. Przymykając na to oko otrzymujemy trzymający w napięciu periodyk, ciekawy pod względem fabularnym i z równie interesującymi kreacjami aktorskimi. Czego więcej chcieć? Chyba tylko nadążającej za tym wszystkim oprawy muzycznej. Ale i tu nie obyło się bez pewnych zgrzytów.



Dla otrzaskanego z telewizyjnym rzemiosłem Beara wejście w średniowieczne realia było sporym wyzwaniem. Czy natomiast nowym? W pewnym sensie nie. Pomocne w oswajaniu się z tym ascetycznym środowiskiem muzycznym okazały się luźne eksperymenty, jakie prowadził szukając brzmienia do Knights of Badassdom. Pokrętna komedia traktująca o krwawych przygodach LARPowców dała sposobność nie tylko do zapoznania się ze stylistyką dworskich melodii, ale i na zabawę instrumentarium takim jak mandolina, harfa, czy lira korbowa. Całe szczęście konwencja serialu pozwalała na dosyć luźne interpretowanie muzyki tamtej epoki, dzięki czemu można było sobie pozwolić na pewne „uwspółcześnienie” partytury. Nie trudno było się domyśleć, że w przypadku Beara będą to dynamiczne orkiestrowe frazy wsparte silnie eksponowaną sekcją perkusyjną. Historia zatoczyła zatem koła, a tak długo oczekiwane zejście z pokładu Galactici należało odłożyć w czasie o kolejnych kilka miesięcy.



Trzeba jednak zaznaczyć, że demony przeszłości nie rozrywają partytury Beara na strzępy. Owszem, nie brakuje tu pompatycznej muzyki akcji rodem z Human Target, ale to na emocjach głównego bohatera i jego sposobie postrzegania rzeczywistości budowana jest ta oprawa muzyczna. Jaki zatem jest świat młodego Leonardo? Z jednej strony piękny i zagadkowy, ale z drugiej dosyć ciasny, bo ograniczany przez zamknięte umysły otaczających go ludzi. Zderzenie tego żywiołu z solidną ścianą niepostępowości rodzi nierzadko frustrację, która jeszcze bardziej napędza głównego bohatera do odkrywania kolejnych tajemnic. Gdy dorzucimy do tego polityczne intrygi, burzliwe romanse i szczyptę przygody, otrzymujemy idealne środowisko do zaistnienia polichromatycznej, bogatej w tematy oprawy muzycznej. Czy w przypadku Demonów da Vinci mamy do czynienia z takową? Tylko częściowo.



Bear McCreary wyszedł obronną ręką z samej kwestii doboru instrumentarium. Jego talent ilustratorski i umiejętność kreowania zapadających w pamięć melodii również nie pozostawiają wielu wątpliwości. Gorzej jest natomiast z oryginalnością i rozwijaniem podejmowanych koncepcji. Już w pilotazowym odcinku kompozytor odsłania prawie wszystkie karty, jakimi grał będzie w pierwszej serii widowiska. Kwestia ewentualnego wydania tego materiału w formie soundtracku wymagała zatem dokładnego przemyślenia.



Niestety w przypadku polityki wydawniczej Beara górę bierze zazwyczaj hurra-optymizm i przeświadczenie, że każda sekunda jego muzyki warta jest najwyższej uwagi. Czasami ma to swoją rację bytu, ale w przypadku projektów takich, jak Demony da Vinci, gdzie hegemonem jest underscore, upychanie krążków aż po brzegi może okazać się strzałem w stopę. I takowym było wydanie w formie cyfrowej ponad 90-minutowego albumu soundtrackowego. Owszem, materiał zgromadzony na wirtualnym krążku to najbardziej reprezentatywny zestaw utworów napisanych na potrzeby pierwszego sezonu, ale w takiej ilości raczej nie zachęca przypadkowego odbiorcy do odkrywania muzycznego świata da Vinci. Soundtrack kierowany jest zatem już z założenia do miłośników serialu i zagorzałych fanów twórczości Beara. Czymże jest więc wydany kilka miesięcy później „Collector’s Edition”? Delikatesem dla ultra-hardkorowych wyznawców McCreary’ego?


Jeżeli nie odpłynęliśmy wchłaniając treść wydania regularnego, a nawet nabraliśmy ochotę na więcej, z powodzeniem do naszej kolekcji dołączyć możemy i dwupłytową edycję. Wszystkich pedantów z pewnością ucieszy fakt, że materiał uporządkowany został według chronologii serialowych wydarzeń. Jest to poniekąd muzyczna odpowiedź na bardzo szczegółowe analizy, jakie kompozytor publikował na swoim blogu tuż po premierze każdego odcinka. Czy cierpi na tym tak zwana słuchalność? Tak, ale nie bez znaczenia pozostaje również czas trwania albumu. Z pewnością odbiór całości poprawia fakt, że kompozycja Beara jest dosyć różnorodna pod względem stylistycznym i nie zamyka nas w objęciach jednego stale repetowanego tematu wykonywanego ciągle w ten sam sposób.



Mówiąc o ścieżce dźwiękowej do Demonów da Vinci warto wspomnieć o koncepcji samego tematu przewodniego. Otóż idąc tokiem myślenia tytułowego Leonardo lubującego się w zagadkach i szyfrach, Bear chciał, aby motyw główny był zbudowany na zasadzie palindromu. I faktycznie, jeżeli odtworzymy temat z czołówki od tyłu otrzymujemy… dokładnie tę samą melodię! Jest to zabieg, który prawdopodobnie umknie przeciętnemu widzowi, niemniej jednak świadczy o tym, że kompozytor odrobił swoją „pracę domową”. Co więcej, omawiany tutaj temat artysty jest solidnym fundamentem, na którym budowana jest linia melodyczna. Niestety pod względem estetycznym nie robi wielkiego szału, a czasami cytuje nawet analogiczną czołówkę z Human Target. Trzeba jednak podkreślić, że jest to twór dosyć transparentny i elastyczny pod względem funkcjonalnym. Potrafi zajrzeć na każdą płaszczyznę emocjonalną świetnie lawirując między skrajną euforią, totalną obojętnością, a cierpieniem czy smutkiem.



Pewnego rodzaju kontrargumentem do tej melodii jest motyw Lukrecji przypominający temat miłosny z popularnej telenoweli Elisa z Rivombrosy. Jest to bardzo ujmująca w swoim liryzmie kołysanka, która staje się muzycznym synonimem zakazanego romansu. Na pierwszym dysku znajdziemy piękną, pięciominutową suitę prezentującą ów temat w pełnej krasie. Moją ulubioną interpretacją jest jednak tytułowa kołysanka, która ilustruje przedostatni odcinek pierwszego sezonu. Rozpisanie tej melodii na chór z subtelnym smyczkowym wprowadzeniem i zakończeniem, świetnie podkreśla jeden z kluczowych zwrotów akcji pierwszej serii.



Dokładne analizowanie tej partytury pod kątem poszczególnych utworów mija się z celem. Nie jest to bowiem praca szalenie progresywna; podejmująca pewne idee i dążąca z punktu A do punktu B. Serialowe rzemiosło rządzi się swoimi prawami, ale i tutaj znaleźć można perełki, które w sposób szczególny nawiązują kontakt z odbiorcą – nawet tym nie znającym serialu. Na uwagę zasługują quasi-renesansowe melodie i rzadko słyszane u Beara utwory a capella. Niewątpliwym highlightem soundtracku jest natomiast trzynastominutowy Easter Mass stanowiący konkluzję pierwszego sezonu. Podstawą melodyczną jest seria tematów osadzonych na elektronicznym bicie i instrumentach perkusyjnych. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie towarzyszące im partie chóralne odwołujące się w tekście do fragmentów pewnej średniowiecznej mszy. Pomimo zastosowania wielu interwałów i zmian na płaszczyźnie tematycznej, utwór utrzymuje jednolite tempo zmierzając konsekwentnie ku podniosłemu crescendo. Owszem, nie jest to żadne novum w gatunku, bowiem podobne utwory znajdziemy w repertuarze Hansa Zimmera (Anioły i Demony), Trevora Morrisa (Tudorowie) oraz wielu innych twórców łączących chorały gregoriańskie ze współczesnymi środkami muzycznego wyrazu. Nie umniejsza to jednak wrażeń jakie pozostawia po sobie ten kilkunastominutowy finał.



Chciałbym w podobnym tonie wypowiadać się o całości materiału, jaki znalazł się na wydaniu kolekcjonerskim. Niestety, jak sama nazwa wskazuje, jest to produkt ukierunkowany na konkretnego odbiorcę. Mnie osobiście bardziej przekonała regularna edycja, która z większą płynnością przeprowadzała mnie przez muzyczną interpretację przygód słynnego Leonardo.

Najnowsze recenzje

Komentarze