Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Dragonball: Evolution (Dragonball: Ewolucja)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-04-2014 r.

Rok 2009 nie był dla Briana Tylera najlepszy. Mimo dużej aktywności w branży dało się odnotować wyraźny spadek formy kompozytora. Czyżby wypalenie zawodowe? A może znudzenie kinem akcji? Faktem jest, że projekty, jakie lądowały na jego biurku dalekie były od miana ambitnych, ale i tutaj można było powalczyć o przynajmniej dobrą ilustracją. O takowej możemy mówić w przypadku kończącego ten niechlubny rok Prawa zemsty. Niemniej jednak chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną partyturę, która w moim odczuciu wybija się z grona muzycznych miernot tego okresu. Tą partyturą jest Dragonball: Ewolucja .


Przez wielu fanów muzyki filmowej jest ona ignorowana głównie przez wzgląd na film, który sam w sobie jest chyba jedną z najgorszych komiksowych ekranizacji w historii kinematografii. Zrealizowane za przysłowiowe grosze widowisko Jamesa Wonga cierpi na chroniczny brak fabuły, drewniane aktorstwo, jeszcze bardziej naciągane dialogi i wywołującą salwy śmiechu stronę wizualną. Krytyka obrazu, skądinąd słuszna, odbija się niestety na wizerunku ścieżki dźwiękowej, która jako jedyny element tej produkcji potrafi dostarczyć niczym nieskrępowanej rozrywki. Taki, a nie inny stan rzeczy zawdzięczamy ogromnemu zaangażowaniu Tylera w ten projekt. Ponoć zanim jeszcze rozpoczęły się zdjęcia, kompozytor obdzwonił całe studio Foxa (z reżyserem włącznie) prosząc o angaż. Tłumaczył, że chciałby nadać tej ekranizacji nieco bardziej mitycznego formatu, budując monumentalną, epicką ilustrację zrywającą tym samym z lansowanym w serialu popowym kiczem. Zaskakujący przejaw ambicji, nieprawdaż? Szkoda tylko, że chęci Tylera rozbiły się o dosyć naiwną treść filmu rodząc szereg kontrapunktów na linii obraz – muzyka. Partytura skonstruowana jest bowiem z typowym dla Amerykańskiego kompozytora rozmachem, gdzie orkiestrowe brzmienie dosyć często wspierane jest epickimi chóralnymi frazami. Gdy dorzucimy do tego wyrazistą linię melodyczną i symboliczną wschodnią etnikę otrzymujemy wtórny co prawda, ale całkiem miły dla ucha produkt wpisujący się w standardy współczesnego kina fantasy. A jako, że film Wonga pozostaje daleko w tyle za jakimikolwiek standardami wniosek nasuwa się jeden – kompozycja Tylera po prostu ośmiesza ten projekt. Ośmiesza go swoją zuchwałością w budowaniu nastrojów i przyciąganiu uwagi widza.



Paradoksalnie Amerykanin osiągnął to wszystko bardzo nikłym nakładem pracy. Gdy przysłuchamy się kilku poprzednim ścieżkom Tylera, jak na dłoni wyjdą nam wszystkie schematy, na których budowany jest Dragonball. Owe schematy uwypukla wydany nakładem Varese Sarabande album soundtrackowy. Nie za długi, ale i nie krótki, bo zajmujący równo godzinę naszego cennego czasu. Czy w dobie zewsząd zalewających nas płyt warto poświęcać ten czas na z góry gwarantowaną powtórkę z rozrywki? Myślę, że tak, bowiem pomimo wielu uproszczeń, jakie stosuje Tyler, oprawa muzyczna do Dragonball, to przede wszystkim dobrze zaaranżowane i ugruntowane na dwóch mocnych tematach, słuchowisko.



Na pierwszy z nich napotykamy się już u progu naszej przygody z soundtrackiem. The Legend prezentuje nam temat tytułowych smoczych kul, wokół których oscylować będzie cała historia. Owiany nutką mistycyzmu, a nawet grozy, utwór, stosunkowo dobrze komponuje się z początkowym monologiem. Jego finalne frazy okraszone są natomiast charakterystycznym dla Briana perkusyjnym crescendo żywcem przepisanym z Annapolis. Abstrahując od nawiązań warto zwrócić uwagę na jeden znaczący fakt. Mityczny charakter opowieści daje sposobność do wielu kombinacji w sposobie wykorzystania tego motywu. Raz jest on więc odzwierciedleniem wielkiej siły i potencjału, jakie drzemią w smoczych kulach, innym razem owa potęga obarczana jest winą za całe zło, jakie za jej przyczyną spotykało i ma spotykać mieszkańców Ziemi. Doskonałym przykładem tej dwutorowości funkcjonowania są suity Dragonball Eovolution oraz Dragonball Evolution Main Titles, które zdobią napisy końcowe. Poza tym, że dają one kompleksową wykładnię na temat linii melodycznej, podejmowanej stylistyki i aparatu wykonawczego, uświadamiają jeszcze jedno – Brian Tyler traktuje album soundtrackowy bardziej jako realizację pewnej koncepcji muzycznej, aniżeli filmowej. Czy to źle? W tym akurat przypadku niekoniecznie. Zrezygnowanie z chronologii na rzecz optymalizacji materiału chroni nas przed nudą wylewającą się z pierwszych minut filmu.

Wspomniane wyżej suity dają nam sposobność do poznania jeszcze jednego wartego uwagi tematu – skojarzonego z głównym bohaterem, czyli Goku. Ta ciepła, ale nie pozbawiona patosu melodia świetnie sprawdza się jako indywidualny twór, natomiast jako motyw filmowego „wybrańca” zakrawa o muzyczną groteskę. Czemu? Gdy spojrzymy na tego chłopaka oczami Wonga, widzimy przede wszystkim naiwnego dzieciaka, którego inteligencją przewyższa pierwszy lepszy parkometr. Niemniej odrobina liryki świetnie sprawdza się jako przerywnik pomiędzy kolejnymi, bombardującymi nasze uszy akcyjniakami. Co więcej, zestawienie tego ciepła z dynamiką orkiestrowego brzmienia niejednokrotnie owocuje ciekawymi, nabuzowanymi pozytywnym wydźwiękiem, utworami. Takowym jest na przykład Goku, The Journey Begins, ale i obszerne fragmenty The Final Battle.

Muzyka akcji to w zasadzie fundament tej partytury. Nie jest ona w żadnym stopniu odkrywcza, gdyż bazuje na wielu sprawdzonych schematach. Pomijając ten aspekt trzeba jednak przyznać, że autor ścieżki dźwiękowej nie ma większego problemu w przyciąganiu uwagi odbiorcy. Akcja jest spójna, melodyjna i bardzo mocno zakorzeniona w tematach, a przy tym całkiem fajnie wykonana (boleć mogą jedynie sztywne i przewidywalne orkiestracje). Żeby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po wspomniane wyżej suity. Bardziej ilustracyjny wydźwięk mają natomiast Vengence i Mai Vs Chi Chi. Natomiast utworem, który zdecydowanie deklasuje wszystkie poprzednie jest The Final Battle, który jak sama nazwa wskazuje, zdobi finalną konfrontację Goku z Lordem Piccolo. Należy tylko żałować, że Brian Tyler nie pokusił się o jakiś wyrazisty temat dla tego antybohatera. Oczywiście posiada on swoją muzyczną wizytówkę słyszaną w tytułowym Lord Piccolo. Niemniej miło by było usłyszeć tu jakąś naprawdę mroczną melodię korelującą z mistycznym tematem przewodnim.

I mimo, że większość ścieżki sztywno trzyma się przyjętej przez Tylera koncepcji epickiego, zanurzonego w gatunku fantasy rzemiosła, są momenty, które totalnie rozbijają klimat i rozładowują kumulowane napięcie. Takowymi będą popowo-rockowe Chasing Dragonballs oraz Body Work, gdzie kompozytor niezbyt dyskretnie puszcza oczko w kierunku wszystkich fanów serialu animowanego.



Owszem, nie jest to praca w żadnym stopniu oryginalna. Z filmem też nie zawsze się potrafi „dogadać”. Ale gdy sięgniemy po album soundtrackowy i pozostawimy w tyle cały bagaż doświadczeń, to okazuje się, że Dragonball w wykonaniu Tylera jest po prostu świetną rozrywką. Szkoda tylko, że nie obyło się bez technicznej wtopy, czyli partackiego miksu i masteringu. Utwory zostały „przepompowane” pod względem dynamiki przez co we fragmenty o większym natężeniu dźwięku wdziera się lekki przester. Jeżeli zatem nie jesteś audiofilem wyczulonym na tym punkcie, a muzykę traktujesz bardziej jako element rozrywki, to śmiało sięgaj po ten krążek, bo jest on zrobiony właśnie z myślą o tobie.


Najnowsze recenzje

Komentarze