Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Grand Budapest Hotel, the (Grand Budapest Hotel)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 04-04-2014 r.

Wes Anderson, jak wiadomo, to reżyser bardzo specyficzny, o własnym stylu, konwencji, którą potrafi konsekwentnie narzucić wszystkim współtwórcom od aktorów po operatora. Tym razem postanowił opowiedzieć historię Pana H., konsjerża wysokiej klasy hotelu Grand Budapest (stąd tytuł filmu) znajdującego się w fikcyjnym państwie o swojskiej nazwie Żubrówka. Tak, nie czytacie źle, nie regulujcie odbiorników. Reżyser przyznał się, że nazwał ten kraj od swojego ulubionego trunku. Znakomita komedia o nietypowym humorze, pełna także przemocy i bardzo umiejętnie stosowanych przekleństw może się też pochwalić wybitnym wręcz aktorstwem takich gwiazd kina jak Ralph Fiennes, Edward Norton, Willem Dafoe, Jeff Goldblum, Adrien Brody, F. Murray Abraham, dawno niewidziany w amerykańskim kinie Matthieu Amalric czy, niestety krótko, Bill Murray i Bob Balaban. Do tego dochodzi jeszcze specyficzna dla Andersona praca kamery, sama w sobie będąca nośnikiem narracji i wymykającym się klasycznym definicjom realizmu, które zakładają, że narrator stara się być przezroczysty, czyli nie zwracać uwagi na swoją obecność.

Reżyser wrócił, już po raz trzeci, do współpracy z mistrzem francuskiej muzyki filmowej Alexandre’em Desplatem, z którym stworzył już dwa filmy – Fantastycznego pana Lisa i Kochanków z Księżyca. Tym razem Francuzowi, dziś już z doświadczeniem nawet i aktorskim, przypadło stworzenie swojskiego klimatu dla fikcyjnej Żubrówki, kraju stworzonego na podstawie kilku krajów Europy Wschodniej od Węgier po Polskę czy Austrię (mówiąc ściśle – Austro-Węgry). Do tego połączył ze sobą zupełnie różne muzyczne elementy, z których potencjalnie najdziwniejsze dla słuchacza zostały wyjaśnione w książeczce do płyty przez samego reżysera. Do tego dochodzi jeszcze bardzo eklektyczny materiał źródłowy, który ma dla każdego coś miłego – od tradycyjnego jodłowania przez koncert Vivaldiego po tradycyjną muzykę rosyjską. Za wydanie albumu odpowiadał Universal.

Właśnie jodłowanie rozpoczyna zarówno film, jak i płytę. Jest to dopiero wprowadzenie do tego, co czeka słuchacza. Solowa waltornia przygotowuje zaś to, co stworzył Alexandre Desplat, a ów materiał jawi się pod tytułem, który doskonale oddaje specyficznie ujmujący styl Andersona, The Alpine Sudetenwaltz. Następny utwór stanowi zaś połączenie różnych elementów, początkowo może dość dziwnych (bałałajki i cimbalom?), ale jest to wpisane w charakterystyczny styl kompozytora. Jednocześnie fragment ten ujmuje połączeniem urokliwości z poczuciem delikatnej nostalgii, tak wyczuwalnej w filmie Andersona.

Muzyce w Grand Budapest Hotel przypadła bardzo odpowiedzialna rola. Na ekranie bowiem widzimy różne rzeczy, jest, dosłownie i straszno, i śmiesznie… Czasem w tym samym momencie. Desplat jednak, łącząc ze sobą tak różne pod względem tradycji i geografii brzmienia, musiał stworzyć coś pokroju pośrednika między specyficznym konwencjonalnie kontekstem a widownią. Innymi słowy, musiał po swojemu zaludnić fikcyjny świat stworzony przez reżysera. Jak mówił sam Anderson, miał za zadanie skomponować muzykę żubrowską. Mamy tutaj zarówno jazz (specyficzna perkusja), jak i etnikę. Tę drugą reprezentują tak odległe instrumenty od siebie jak cimbalom, kojarzony raczej z kulturą węgierską, czy rosyjskie bałałajki. Do tego dochodzi jeszcze orkiestra w postaci smyczków czy wspomniana już waltornia w alpejskim walcu sudeckim. Jeśli ktoś spodziewa się, że humor w muzyce objawia się w brzmieniowej niespójności, to bardzo się pomyli.

Można mówić różne rzeczy o tej ścieżce, ale akurat spójności w łączeniu tych wszystkich elementów odmówić Desplatowi nie można. Zadanie, jakie mu przypadło, zmusiło go bowiem do stworzenia emocjonalnego świata Żubrówki. Mówię tutaj o kraju, w którym dzieje się film, ponieważ przy całej indywidualizacji postaci, z którą scenarzysta i reżyser poradził sobie świetnie, trudno uznać jego film za psychologiczny. Można więc powiedzieć, że muzyka w tym filmie pełni dość rzadką w gatunku funkcję – światotwórczą. Dzięki niej przekonuje nas nie tyle opowiadana historia, co środowisko, w którym się toczy. Charakterystyczne zabiegi narracyjne, takie jak powtarzalność motywów, są oczywiście obecne. Mamy zatem przewijający się motyw na cimbalom, wpisany w dość specyficzną harmonię. Nawet instrumenty zyskują rolę narracyjną, a przykładem są poświęcone czarnym charakterom organy, szczególnie słyszane w scenach z udziałem detektywa Joplinga (Dafoe). Są one w filmie szczególnie wyeksponowane pod względem głośności. Wspomnianą wyżej postać w J. G. Jopling, Private Inquiry Agent podkreśla także przezabawny, pseudomroczny chór śpiewający dość oryginalne słowa. Nie można wspomnieć o Canto at Gabelmeister’s Park, gdzie pojawia się gregoriański chór, co doskonale oddaje miejsce toczącej się akcji.

Takie zabiegi mogą się wydać zbyt oczywiste, zwłaszcza kiedy stosowane są w atmosferze rodem z mrocznego thrillera. Jednakże taka „oczywistość” nie rujnuje filmu. Jest to tak dobrze wpisane w konwencję – i filmu, i tą, którą przyjął w muzyce Desplat, że wcale to nie przeszkadza, a nawet pomaga budować pewien ironiczny dystans. Umowność całej historii jest więc podtrzymywana przez kompozytora, choć nie jest to coś tak oczywistego, jak charakterystyczna dla Andersona praca kamery, zwłaszcza jej teatralny ruch. Można mówić nawet o pewnych zabiegach onomatopeicznych – mimo jazzowego rytmu perkusja doskonale oddaje tempo pociągu, którym poruszają się główni bohaterowie. Z jednej strony mamy więc podkreślenie, choć, wbrew pozorom, dość delikatne, umowności filmu, z drugiej strony Desplat przekonuje nas (mnie na przykład zupełnie skutecznie) do uwierzenia w tak uroczo dziwny świat, jakim jest Żubrówka.

Ironia Desplata jest „dobrotliwa”, nie zimna czy gorzka. Pomimo mrocznego charakteru opowieści, tym, co dominuje w filmie jest poczucie specyficznej nostalgii. Warto zaznaczyć, że jest to świat międzywojnia. Historia odbywa się w 1932 roku, wojna dosłownie wisi w powietrzu i nie można nie dostrzec pewnej nazistowskiej ikonografii. Wątki militarytystyczne – werbel – są w użyciu w muzyce, ale raczej z innych względów. Tutaj prym wiedzie wątek prowadzonego przez Edwarda Nortona śledztwa kryminalnego, wokół którego toczy się cała filmowa historia. Wracając jednak do ironii, nie tylko współtworzy ona klimat nostalgii. Dzięki niemu fabuła traktowana wręcz z pewnym wizualnym formalizmem (szybkie panoramy kamery o dokładnie 90 stopni na przykład) zyskuje ciepło, którego Andersonowi odmówić przecież nie można. To tym bardziej świadczy o odpowiedzialności, jaka ciążyła na francuskim kompozytorze.

Na końcu należy wspomnieć o zawartym na płycie wyjątkowo eklektycznym materiale źródłowym. Tak specyficzna ilustracja, a do tego jeszcze jodłowanie, barokowy koncert na lutnię i rosyjska muzyka ludowa? Może to jakoś ze sobą współpracować? Otóż tak, jak najbardziej. Cieszy tu odwaga reżysera i Desplata, którzy zdecydowali się na taką konstrukcją albumu. Wszystko wypada ze sobą znakomicie. Pomaga to budować nostalgiczny, dość dziwny, ale wyjątkowo ujmujący świat. Grand Budapest Hotel nie jest oczywiście pierwszą ścieżką, która pełni funkcję światotworczą, ale należy docenić, że z tak rzadko wykorzystywanego w gatunku modelu ilustracji Francuz wyszedł obronną ręką. W filmie bowiem wypada doskonale. Jako album nie jest może tak przebojowa jak Obrońcy skarbów, ale nie znaczy to, że wypada gorzej. Trzeba się tylko zgodzić na taką a nie inną konwencję. W filmie zachwycił mnie ten twórczy i pośredniczący charakter, dzieki któremu, jak wspomniał Marek Łach, Żubrówka żyje własnym życiem. Dzięki temu i połączeniu w jedno, charakterystyczne, także dla stylu kompozytora, dzieło, ocena jest taka jaka jest. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedno: Najpierw tradycjonalistyczni wręcz Obrońcy skarbów teraz tak specyficzny Grand Budapest Hotel. Dwie zupełnie różne partytury. A czeka nas jeszcze Godzilla.

Najnowsze recenzje

Komentarze