Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Monuments Men, the (Obrońcy skarbów)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 07-03-2014 r.

W czasie II wojny światowej Niemcy nie tylko pozbawiali narody państwowości, ale chcieli je także okraść z ich dziedzictwa, zawłaszczając dzieła sztuki. O tym, że stanowiło to palący problem, kiedy naziści zaczęli przegrywać, świadczy historia oddziału kilkudziesięciu amerykańskich historyków sztuki próbujących odzyskać odebrane dzieła i przywrócić je państwom, do których należały. Ich losy, przy odpowiednim zmniejszeniu ilości dzieł sztuki, postanowił opowiedzieć George Clooney, nie tylko słynny aktor, ale w tej chwili ceniony scenarzysta i reżyser. Obrońcy skarbów, bo tak na polski przetłumaczono tytuł tej opowieści o „panach od pomników” (the monuments men), niestety okazały się mocno niespójne pod względem konwencji. Z jednej strony mamy bowiem awanturnicze kino przygodowe trochę w stylu Parszywej dwunastki, z drugiej zaś wątki zupełnie poważne i dramatyczne, takie jak wrzucone chyba na siłę informacje o Holocauście. O komediowym charakterze filmu świadczy także dobór aktorów – oprócz samego Clooneya, który obsadził się w roli dowódcy, zobaczymy między innymi Billa Murraya, Johna Goodmana, znanego z Artysty Jeana Dujardina, Matta Damona, Boba Balabana, Cate Blanchet i…

Alexandre’a Desplat. Tak, tak. Po sukcesie, jakim był polityczny thriller Idy marcowe, Clooney ponownie zatrudnił francuskiego kompozytora, tym razem dając mu również małą rólkę „Francuza. Z szalikiem”. Przygoda ta była dla niego dość stresująca i stwierdził, że lepiej mu się jednak komponuje. Jest to jednak miłe dla nas, fanów muzyki filmowej. Pod względem muzycznym Desplat postawił na tradycyjny zespół i zgodnie ze swą preferencją do wykonania ścieżki wybrał London Symphony Orchestra. Nie tylko jednak orkiestra jest tradycyjna, bowiem od początku, czy to z woli reżysera, czy z własnego pomysłu, postawił na oddanie hołdu klasyce muzyki wojennej z lat sześćdziesiątych.

Wydaną przez Sony Classical płytę rozpoczyna Roosevelt Mission. Pojawia się tam jeden z głównych tematów – krótka fanfara na waltornię przechodząca w melodię na trąbkę, mocno kojarzącą się zarówno z Aaronem Coplandem, zwłaszcza gdy dołączają flety, jak i z marszami chociażby Rona Goodwina. Stanowi temat misji bohaterów. Odnosi się to do tradycji kina wojennego lat sześćdziesiątych, ale może się także kojarzyć z Szeregowcem Ryanem, zwłaszcza w swej aranżacji z Normandy. Klasycznym przykładem takiego marsza jest natomiast radosne wprost Opening Titles. Marsz ten jest tematem grupy monuments men i towarzyszy scenom, w których grany przez Clooneya dowódca montuje swój oddział. Zapowiada to całą konwencję ścieżki, która jest zdecydowanie i zamierzenie staroświecka, kojarząca się z klasyką gatunku. Takie marsze pisał na przykład tak ceniony przez kompozytora Maurice Jarre. Potem dołącza prawie komiksowy (w swych partiach na wysoką trąbkach) temat dla nazistów.

Nie jest to jedyna powtarzająca melodia w tym filmie. Ghent Altarpiece, jedno z dwóch najważniejszych dzieł sztuki dla filmu, dostaje własny motyw, który skonstruowany jest na wzór muzyki średniowiecznej. Takie myślenie, choć może oczywiste i jak na Desplata wręcz banalne, jest czymś, czego brakuje ostatnio w gatunku i należy docenić, że ołtarz, który powstał w XV wieku, a mówiąc ściśle w 1432 roku, otrzymuje taką muzyczną ilustrację, jaką by skomponowano w epoce jego stworzenia. Francuski kompozytor podkreśla zarówno jego historyczną wagę, jak i sakralny charakter. Wpisuje się to także w przerysowaną konwencję muzyki, jaką sobie założył.

Muzyka do Obrońców skarbów ma charakter przerysowany i to bardzo świadomie. Kompozytor pozwolił tutaj sobie na nawiązanie do klasyki gatunku, zwłaszcza tych specyficznych komedii przygodowych dziejących się w czasach II wojny światowej. Scena treningu głównych bohaterów (Basic Training dostaje wprost entuzjastyczną, choć nie pozbawioną humoru ilustrację. Godne polecenia są tutaj zwłaszcza lekko williamsowskie partie na trąbkę. Wielu mogłoby zadać pytanie (choć być może już nie dziś): Alexandre Desplat i taka ścieżka? Oczywiście, czemu nie? Argumentacja, jakoby jego muzyka była intelektualnie wystudiowana i wprost zimna, już dawno została obalona przez, chciałoby się powiedzieć, materiał empiryczny, a i we wcześniejszych pracach nie było to takie proste do określenia. Ta przerysowana konwencja, niestety często krytykowana przez recenzentów samego filmu, ma swoją bardzo dużą i niedocenioną zaletę: jest najspójniejszym elementem całego filmu. Nawet jeśli fragmenty takie jak Deauville bardziej przypominają to, co pisał wcześniej, czyli to, co się pogardliwie nazywa plumkaniem, to wciąż mamy do czynienia z konwencjonalną i brzmieniową spójnością. Cały materiał do siebie bardzo dobrze pasuje, nawet fortepianowe Stokes.

Elementy Americany nie są jedynym potencjalnym odniesieniem do Johna Williamsa i w ogóle tradycji sprzed kilkudziesięciu lat. Lekko jazzowa harmonia wspomnianego już Stokes przypomina niektóre tematy amerykańskiego maestro. Podobnie jak u niego i w Złotej Erze, Desplat napisał muzykę multitematyczną. Tematów, które się powtarzają i odnoszą do poszczególnych wątków fabuły, naliczono nawet siedem, a to w dzisiejszej muzyce filmowej rzadkość – zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym. Nie ma co wyliczać: naj i że są tak wypracowane. Nie są to żadne dwunutowe motywy, jak to dziś się zdarza. Można zrzucić to oczywiście na karb konwencji. Wybranie jednak takowej wymaga dużo talentu, bo napisanie melodii, którą da się zapamiętać, wcale łatwe nie jest, a także wiedzy oraz obycia w literaturze muzycznej kina wojennego. Desplat pokazuje tą ścieżką, że posiada i jedno, i drugie.

Nie jest jednak tak, że przy wszystkich odwołaniach do tradycji gatunkowej Desplat zatracił własny głos. Wręcz przeciwnie. Utwory takie jak Champagne, Stokes przy całych nawiązaniach do tradycji, pokazują, że pisze on wciąż po swojemu. Można nawet wyłapać odwołania do poszczególnych ścieżek, tak jak na przykład Autora widmo w Into Bruges, gdzie nerwowe partie na dęte drewniane, zwłaszcza klarnety, świetnie łączą się z głównymi tematami. Tam też pojawia się nowa melodia, interpretacyjnie dość trudna, bo trudno powiedzieć, czy odnosi się do dzieła sztuki czy do jednej z postaci. Oba te elementy są w filmie ze sobą symbolicznie powiązane – w pewnym względzie główny wątek związany jest z dwoma dziełami, których znalezienie Stokes traktuje wprost jako osobistą misję. Inna melodia może zdecydowanie kojarzy się z drugą częścią Zmierzchu, póki nie idzie w innym kierunku. Nie mogło się obyć także bez ulubionego chyba gatunku Desplata – walca (Stahl’s Chalet), tu oczywiście w wersji mocno komediowej i opartej na motywie nazistów.

W filmie musiała wystąpić także muzyka akcji. Utwory takie jak Jean-Claude Dies czy I See You, Stahl są godne polecenia, choćby tylko po to, by wykazać wszechstronność Francuza. Dzisiaj jednak nie trzeba już chyba tłumaczyć, że potrafi on pisać dobrą muzykę akcji, a nie „tylko plumkać”, jak twierdzą niektórzy. Intensywnosć muzyki, jak by można tego oczekiwać, wzrasta, zwłaszcza w momencie, kiedy nasi obrońcy zaczynają powoli odnosić sukcesy. Główne tematy pojawiają się wtedy w wersjach bardziej fanfarowych. Charakterystyczne dla Desplata partie na szybkie flety (sam jest flecistą przecież) można także odnosić do tradycji amerykańskiej. Podobnie bowiem w Patriocie czynił John Williams.

Kończące właściwą ścieżkę Finale znakomicie łączy wszystkie tematy ścieżki, łącznie z kilkoma nawiązaniami do marszów Johna Williamsa. Wraz z napisami końcowymi stanowią doskonałe podsumowanie całości zarówno pod względem strukturalnym, jak i emocjonalnym. Jest napięcie, jest zabawa – w End Credits możemy się zorientować, że Alexandre Desplat nie tylko komponuje, orkiestruje, dyryguje i gra aktorsko, ale także umie gwizdać! Filmowa wersja Have Yourself a Very Merry Christmas ładnie uspokaja album na sam koniec, ale jest w sumie niepotrzebna. Na szczęście można zakończyć słuchanie na End Credits i się nie przejmować. Muzyka do Obrońców skarbów jest po prostu fajnym nawiązaniem do klasyki gatunku, dopieszczonym subtelnością tak charakterystyczną dla Desplata. Wiem, że muzyka była bardzo mocno krytykowana przez recenzentów filmowych, ukazał się nawet artykuł, mówiący, na przykładzie właśnie tego dzieła, jak muzyka może zepsuć film. Moim jednak zdaniem, z początku niespójne i niedoskonałe dzieło Clooneya trochę dzięki Desplatowi zyskuje, ponieważ, jak wspomniałem, jest to jedyny w nim spójny element. Mnie, muszę przyznać, przyjęcie przez Francuza opisywanej konwencji odpowiadało i chyba bliższe było temu, co reżyser sobie z początku założył, niż temu, co mu ostatecznie wyszło. Brawa za odwagę – dla kompozytora, który napisał w dzisiejszych czasach coś staroświeckiego i dla niedoświadczonego aktora, który zgodził się zagrać swą rolę chyba częściowo dlatego, że pozwolono mu założyć szalik.

Niniejszą recenzję dedykuję Jarkowi Zawadzkiemu, którego pasja do tego kompozytora i ścieżki przyczyniła się do powstania niniejszego tekstu (choć nie do wystawionych ocen 😉 )

Najnowsze recenzje

Komentarze