Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

City Hall (Ludzie miasta)

(1996)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 13-01-2014 r.

Nieformalna muzyczna dylogia Ludzie miasta i Tajemnice Los Angeles jest czymś w rodzaju muzycznego listu miłosnego od Jerry’ego Goldsmitha do… amerykańskiej metropolii. Wspólnego brzmienia obu ścieżek nie definiuje epoka, w jakiej rozgrywa się akcja (w pierwszym przypadku lata 90., w drugim – 50.), nie definiują go też bohaterowie (w filmie Beckera politycy, w filmie Hansona policjanci). Brzmienie wynika z miejsca akcji, osadzonej w gąszczu amerykańskich wieżowców, wśród miejskich budowli skrywających skandale i niebezpieczne sekrety.

Goldsmith z lat 90-tych to jeden z ostatnich kontynuatorów tradycji Leonarda Bernsteina, wielkiego piewcy amerykańskiej metropolii. Bernstein, odpowiedzialny za nowojorskie musicale Na przepustce, Wonderful Town, West Side Story, stworzył unikalną konwencję, łączącą brzmienia jazzowe, bluesowe i symfoniczne w formie wspólnej, orkiestrowej transkrypcji. Dramaturgicznym majstersztykiem tej stylistyki była ścieżka do obrazu Elii Kazana Na nabrzeżach, prawdziwe tour de force orkiestry z niezapomnianą, prominentną rolą kotłów. Drugim artystą, w którego twórczości można dopatrywać się źródeł metodologii Goldsmitha jest oczywiście George Gershwin i jego Błękitna rapsodia, będąca swoistym symbolem Nowego Jorku za sprawą popularnego Manhattanu Woody’ego Allena.

Stylistyka, do jakiej odwołuje się Goldsmith, ma przede wszystkim tę zaletę, iż z uwagi na ciężar brzmienia (brutalna perkusja, niskie akordy fortepianu, powolne i majestatyczne frazy sekcji dętej) dobrze podkreśla wagę opowiadanej historii i monumentalizm filmowego otoczenia. Majestatyczny, nobliwy patos goldsmithowskiej „americany” uzmysławia, o jaką stawkę toczy się ekranowa intryga – nie mamy do czynienia z błahym dochodzeniem, w grę wchodzą olbrzymie pieniądze, polityczne wpływy, a nawet ludzkie życie; afera zatacza szerokie kręgi, sięgając wysoko postawionych działaczy, w tym notabli z miejskiego ratusza. Pod względem funkcji narracyjnej konwencja, po którą sięga kompozytor, jest zatem w pełni uzasadniona. Z drugiej strony daleko posunięty tradycjonalizm, czy wręcz czerpanie garściami z rozwiązań Bernsteina i Gershwina, każe postawić pytanie, czy przypadkiem Goldsmith pod maską gatunkowej maniery nie próbuje ukryć swojego artystycznego wypalenia, które przecież nader często uwidaczniało się u niego na przestrzeni lat 90-tych.

Osobiście sądzę, że odpowiedź leży gdzieś pośrodku. Bez wątpienia obrana stylistyka działa i nadaje ścieżce soczystego klimatu, którego od dłuższego czasu próżno już szukać w muzyce filmowej (por. Czarną dalię Marka Ishama). Można rownież zaakceptować Goldsmitha w roli nestora pielęgnującego bernsteinowską tradycję, w podobny sposób, w jaki John Williams na stare lata stał się spadkobiercą Aarona Coplanda (Szeregowiec Ryan, Lincoln). City Hall przekonuje jednakże tylko w umiarkowanym stopniu. Ścieżka jest bardzo ostrożna, brakuje jej nieco charyzmy, tudzież efektownych, sztandarowych sekwencji. Taką mogłaby być agresywna, perkusyjna muzyka akcji z The Meet – utwór rzeczywiście dobry i przekonujący, jednak na tle późniejszego o rok, fenomenalnego Bloody Christmas z Tajemnic Los Angeles, jak gdyby nie do końca wypracowany.

Powyższymi słowami można by zresztą scharakteryzować całość City Hall – ścieżki, która wiele obiecuje, ale zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi. Pośród całej płytowej „americany” uważny słuchacz dopatrzy się materiału mającego zadatki na prawdziwy klasyk – do miana takiego mógłby pretendować choćby The King Maker, z niezwykle klimatycznym, bluesowym akompaniamentem fortepianu i basu, dusznym, drapieżnym i podniecającym. Niestety utwór nie rozwija się nigdy w nic przełomowego, nic co stanowiłoby pièce de résistance ścieżki, pozostaje nastrojowym tłem, pozbawionym przysłowiowej „kropki nad i”. Podobny zarzut można wysnuć wobec tematu głównego ścieżki, wokół którego koncentrują się cztery ostatnie utwory albumu i który stanowi elegancką wprawdzie, ale mało frapującą konkluzję, nawet jak standardy Goldsmitha z ostatniej dekady jego twórczości. Całość ilustracji jest wskutek tego dość senna, choć trzeba przyznać, że nobliwy, trochę idealistyczny majestat finałowych aranżacji Goldsmitha (oraz znakomitych jak zawsze solówek legendarnego Malcolma McNaba) ma w sobie pewien nieodparty urok. Być może urok ten znalazłby lepsze odzwierciedlenie jako część składowa większej, bardziej przebojowej kompozycji.

Z uwagi na powyższe, atencja jaką Goldsmith darzy bernsteinowską tradycję wydaje mi się być pokłosiem nazbyt asekuracyjnego podejścia, jakie charakteryzowało ostatnie dziesięciolecie twórczości kompozytora. City Hall ma w sobie klasę, gwarantuje półgodzinny seans niezłej, relaksującej muzyki, adekwatnej do potrzeb stonowanego dramatu „gabinetowego”. Sympatycy bardziej ekscytującego (choć niepozbawionego wad) L.A. Confidential mogą City Hall potraktować jako przystawkę do głównego dania. Pozostali jednak mogą być kompozycją Goldsmitha rozczarowani, zwłaszcza że miała ona potencjał na coś rzeczywiście znakomitego.

Najnowsze recenzje

Komentarze