Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Princess Diaries, the (Pamiętniki księżniczki)

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 25-12-2013 r.


Chyba żadne inne studio filmowe nie wyeksploatowało tak motywu księżniczek jak uczynił to Disney, który gdzieś w 2/3 swoich animacji przypisał im rolę głównych żeńskich postaci. Czasami można się zastanawiać dlaczego akurat księżniczki odgrywają taką dominującą rolę, a nie np. królowe? W pewnym sensie księżniczki lepiej uosabiają, niewinność, młodość, beztroskość i zarazem nie mają aż tyle obowiązków. Dla wielu (większości?) dziewczynek, a może i nawet starszych wiekiem, jednym z większych marzeń jest zostać księżniczką, żyć w pałacach i pewnego dnia spotkać upragnionego księcia z bajki. W pewnym sensie wariację na temat tego marzenia podejmuje akurat nieanimowany film Disneya The Princess Diaries (Pamiętniki księżniczki).

Obraz Garry’ego Marshalla, jest adaptacją słynnej książki dla nastolatek autorstwa amerykańskiej pisarki Meg Cabot. Cała seria, która w sumie liczy czternaście części opowiada historię amerykańskiej nastolatki Mii Thermopolis, która niespodziewanie dowiaduje się, że jest księżniczką europejskiego mini-państwa Genowii (proszę nie szukać tego na mapie). Pamiętniki księżniczki z jednej strony podążają typową drogą dla historii o współczesnym Kopciuszku, a Marshall jako reżyser Pretty Woman idealnie nadawał się do opowiedzenia historii o zakompleksionej nastolatce, które przemienia się w piękną księżniczkę. Z drugiej strony, co też w pewnym stopniu wpłynęło na sukces tej serii, przemiana w księżniczkę wiąże się z całą masą problemów i wyzwań, zamiast z wybawieniem i szczęśliwym życiem. Mimo, że film nie stroni od typowych dla tego typu produkcji schematów, to ogląda się go dość przyjemnie i oferuje pewnego rodzaju szczere ciepło. I na pewno spora w tym zasługa w niezwykle naturalnej Anne Hathaway, która wcieliła się Mię Thermopolis i dla której był to jakże udany debiut na wielkim ekranie.

W szeroko-pojętych filmach młodzieżowych, ze szczególnym uwzględnieniem tych highschoolowych klasyczny score schodzi najczęściej na drugi, trzeci, czy jeszcze dalszy plan. Dominującą rolę odgrywają najczęściej popowe i poprockowe piosenki z list przebojów, które zastępują klasyczną narrację. W przypadku Pamiętników księżniczki mamy do czynienia z pewnym podziałem. Naturalnie dominującą rolę ogrywają piosenki, ale poza nimi mamy jeszcze bardzo klasyczny score autorstwa Johna Debneya. Zresztą już otwierająca sekwencja filmu dobitnie pokazuje jak została przemyślana oprawa muzyczna do niego. Na początku słyszymy klasyczny, delikatny, romantyczny i spokojny temacik, po czym po zaledwie minucie wskakuje popowa piosenka. Czy w takim razie ścieżka Debneya jest tylko swoistym dodatkiem? I tak, i nie. Często prym rzeczywiście wiodą piosenki, które mają oddać młodzieżowy charakter filmu, ale przede wszystkim samej bohaterki. Score służy bardziej do zilustrowania wątków księżniczkowo-królewskich a także rodzinnych, miłosnych i wszystkich nie-komediowych.


O ilustracji Johna Debneya można mówić, że jest klasyczna, tradycyjna, ale także w pewnym sensie trochę staroświecka i schematyczna. Nie oznacza to, że lepiej by było usłyszeć w tle jakiś elektroniczny mix. Amerykanin po prostu realizuje pewne minimum, którego po tego typu kinie można oczekiwać, a może i sami producenci tego właśnie oczekiwali. Pewnie dlatego cała muzyka związana z Genowią i w ogóle wszystko co arystokratyczne oparte jest na walcach. Wiadomo, arystokraci nie robią nic innego tylko piją herbatkę z porcelanowych filiżanek i tańczą walca. Wątki rodzinne, odczucia głównej bohaterki ilustrowane z kolei są głównie przy pomocy pianina, flecików i wszelkich delikatnych instrumentów.

Wspomniany już otwierający film i album temat, będący motywem przewodnim przewija się przez większość score’u, w różnych aranżacjach. Jego siłą jest właśnie łatwość przechodzenia do przeróżnych wariacji: czy to spokojnej wersji na pianino, czy walca, czy też bardziej rozbudowanej na orkiestrę (niezbyt liczną). Króciutki album w pewnym sensie odzwierciedla muzykę i jej ilość jaka znalazła się w obrazie. Dominują przede wszystkim, króciusieńkie, jednominutowe utworki, które choć nie raz ładne jak Harp Interlude zaliczają się jednak do tych, o których łatwo zapomnieć. Tym samym na największą uwagę zasługują najdłuższe kawałki, jak końcowe The Princes Diaries Medley, czy najlepsze i najbardziej reprezentacyjne The Princess Diaries Waltz.

I w sumie trudno wiele więcej rozpisywać się o tej muzyce, która nie jest zła, ale poza spełnieniem określonych funkcji nie wykracza poza pewne ramy. W obrazie przez większość czasu robi za bardzo poprawne i przyjemne tło, rzadko jednak wybijając się na pierwszy plan. Dopiero pod koniec, gdy film zbliża się ku finałowi, daje o sobie mocniej znać jak w przypadku Mia’s Decision czy The Kiss. Króciutki 30 minutowy album oferuje w sumie wszystko to co najlepsze w pracy Johna Debneya. Parę utworów jest naprawdę uroczych, a i temat przewodni idealnie wpisuje się w charakter filmu i jej sympatycznej bohaterki. Naturalnie błędem byłoby oczekiwać wielkiego klasycznego i romantycznego score’u na miarę Alexandre Desplata, Patricka Doyle’a, Dario Marianellego czy Rachel Portman. To nie mogło i nie miało być arcydzieło. Amerykanin skomponował prostą, miłą, łatwą i przyjemną dla ucha ścieżkę, która pasuja do samego filmu. Tylko troszkę szkoda, że nie zdecydował się (a może reżyser i producenci tego nie chcieli?), nawet lekko, wychylić poza pewne utarte schematy, tworząc muzykę ładną, ale do bólu poprawną.

Najnowsze recenzje

Komentarze