Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jeff Danna

Resident Evil: Apocalypse (Resident Evil :Apokalipsa)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Najgorszą muzyką filmową jest muzyka bezbarwna. Nie, nie chodzi mi o kolory, ale o emocjonalny wydźwięk ilustracji. Kiedyś wielki polski naukowiec, Karol Estreicher powiedział ciekawe zdanie dotyczące sztuki w ogóle. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Wytwór artystyczny może budzić niechęć lub odrazę, może też zachwycać, zaskakiwać i wzruszać. I w tym tkwi całą jego potęga. Bowiem gdy nie wywołuje absolutnie żadnych uczuć, jest to dowód na jego marność.

W wypadku muzyki filmowej coraz częściej zdarza mi się słuchać ścieżek, które porażają swoją bezbarwnością emocjonalną. Niby mają ilustrować, wzmagać uczucia, wywoływać emocje, budować napięcie (szczególnie w takim filmie jak thriller czy horror), ale coraz częściej wpadają w manierę. Niczym nie zaskakują, niczym nie poruszają. Nuda, nuda, nuda.

W 2002 roku Marco Beltrami do spółki z Marlyn Mansonem (Brian Warner) stworzył ciekawą ścieżkę do pierwszej części Resident Evil. Łącząc ciężkie brzmienia i pulsującą elektronikę z gotycką orkiestrą, twórcy osiągnęli niesamowity klimat dusznego, klaustrofobicznego zagrożenia. Ponieważ przygody dzielnej Alice (Milla Jovovich) walczącej z armią zakażonych wirusem zombie, przypadły widzom do gustu, a zakończenie filmu sugerowało dalszy ciąg, jasne stało się to, iż prędzej czy później powstanie kontynuacja. Powstała. Niestety.

Mimo iż scenariusz znów napisał Paul W. S. Anderson (za kamerą stanął debiutujący w roli reżysera Alexander Witt), zaś główną rolę zagrała Milla Jovovich, film nie miał już owej hipnotycznej atmosfery pierwowzoru. Niewątpliwie duża w tym wina bezbarwnej muzyki. Ku dosyć dużemu zaskoczeniu nie napisał jej znany z części pierwszej duet Beltrami/Manson, lecz wybór padł na kompozytora na co dzień obracającego się w zupełnie innych klimatach – Jeffa Dannę. Kanadyjczyk jest bratem uznanego twórcy Mychaela i dotąd znany był przede wszystkim z wielce subtelnych, inspirowanych tradycją celtycką kompozycji („Uncorked”, „The Boondock Saints”, „A Celtic Tale”). Właściwie w jego dyskografii do czasu drugiej części „Resident Evil” istniała jedna tylko wysokobudżetowa produkcja – „The Gospel of John”, partytura, która pokazała, że mimo zaszufladkowania autora do kategorii „folkowy minimalista”, potrafi on pisać również potężne, epickie kompozycje.

Z dużą więc ciekawością czekałem na muzykę do kontynuacji przeboju z 2002 roku. Niestety po obejrzeniu filmu i po przesłuchaniu płyty zrozumiałem, że w tym gatunku (thriller/horror/sci-fi) Danna nie czuje się najlepiej. To widać. Z płyty wieje nudą. Nie tylko nie ma ona nerwowego klimatu pierwowzoru (który podczas projekcji, mógł wyczuć nawet laik, chociaż na płycie słuchalność owej muzyki wyraźnie malała), ale nie posiada też właściwie nic co mogłoby na dłużej przykuć uwagę słuchacza. Zamiast tematów mamy hałas (Zombies in Church), a potężne orkiestrację (żywcem przepisane od Goldsmitha) nie współgrają z nowoczesną elektroniką (która zbyt często zamienia się w kakofonię dźwięków –The Nemesis is Awaked). Płyta wykazuje również skrajną niesłuchalność. Nie tylko brak tu jakiegoś wyraźnego motywu, który skutecznie połączyłby ów wyzierający z każdego miejsca chaos, ale co więcej irytuje przesyt środków dźwiękowych. Widz bombardowany wciąż przerażającymi zgrzytami, piskami, hermannowskimi skrzypkami, goldsmithwoskimi dęciakami, mniej więcej po połowie partytury przywyka do tego wszystkiego. Ów nadmiar odnosi więc zupełnie inny efekt. Zamiast straszyć drażni, powodując nadmierne korzystanie z klawisza >>. Także motywy napisane jako rodzaj przerywnika, uspokojenia nie porywają i nie wnoszą nic oryginalnego (szczególnie w warstwie żywego instrumentarium – nieco lepiej wygląda sprawa elektroniki – Searching for Alice).

W zakresie oryginalności można zauważyć niesamowity eklektyzm symfoniczny. Danna w wywiadzie opowiadał, że podczas pracy nad Resident Evil wypożyczył sobie m.in. Omen i pierwszą część Obcego (jak wiadomo oba z muzyką Goldsmitha). Nic więc dziwnego, że właśnie wiele pomysłów legendarnego Jerry’ego, (a także wzorującego się na nim Alana Silvestriego) można podziwiać podczas słuchania płyty Kanadyjczyka (że wymienię choćby: Alice Battles with Nemesis, Cain’s Demise, The Nemseis is Awaked). Odnalazłem także pewne inspiracje Hornerem i jego Legends of the Fall (Panic at the Gate). Nieco bardziej oryginalnie wypada warstwa elektroniczna płyty, chociaż i tu można znaleźć czytelne inspiracje dokonaniami poprzedników (Ashford’s Plan – brzmi jak Carpenter, zaś Beneath the City żywcem kopiuje Matrixa Dona Davisa).

Jak zatem muzyka sprawdza się w filmie? Może nie jest tragiczna, ale z pewnością daleko jej do bycia elementem wyraźnie wspierającym film. Producenci wymyślili sobie, aby uczynić z partytury dzieło mające wydźwięk epicki, wręcz apokaliptyczny. Kompozytor miał tego dokonać poprzez wykorzystanie potężnej symfoniki. Jednocześnie chciano zachować „skrępowany” klimat miasta – pobojowiska, miasta bez wyjścia, czyli przestrzeni w pewnym sensie klaustrofobicznej. Rozwiązanie które wybrali wydawało się idealne – połączyć „dziwną elektronikę” z masywnym brzmieniem żywej orkiestry. Niestety w praktyce całość nabrała innego charakteru niż w teorii. Wydźwięk apokaliptyczny nie połączył się w sposób harmonijny z duszną atmosferą, kreowaną przez elektronikę, tym samym powstał spory zgrzyt w wielu miejscach burzący klimat opowieści, klimat który ułatwiłby zamaskowanie niedoskonałości scenariusza.

Czy zatem muzyka Danny to aż takie dno jak wynika z mojej krytyki? Nie do końca. Słuchając tej płyty po raz któryś można wychwycić sporo ciekawych elementów (niezwykłe miksy, ciekawe pomysły na instrumenty sztuczne), szkoda tylko, że przeciętny słuchacz muzyki filmowej, nie będzie miał tyle samozaparcia, aby doszukać się tych smaczków, jakże głęboko ukrytych pod skórą hałasu. Wielokrotnie zastanawiałem się jakby ona zabrzmiała, gdyby nie ta ogromnie wtórna symfonika? Czy gdyby Danna stworzył coś w 100% wygenerowane przez komputerowe gadżety nie byłoby lepiej? Być może brzmiałoby to bardziej interesująco. Widać bowiem jasno, że klasyczna, monumentalna muzyka akcji to nie żywioł Jeffa Danny, kompozytora, który dopiero w projektach bardziej psychologicznych, projektach minimalistycznie pomyślanych, pokazuje na co go stać.

Inne recenzje z serii:

  • Resident Evil: Afterlife
  • Resident Evil: Retribution
  • Resident Evil: The Final Chapter
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze