Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Henry Jackman

G.I. Joe: Retaliation (G.I. Joe: Odwet)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-04-2013 r.



Komercyjny sukces filmu Stephena Sommersa, G.I. Joe: Czas Kobry, utwierdził studio Paramount w przekonaniu, że popyt na „lekkostrawne” kino akcji nie maleje. W myśl zasady „kuć żelazo póki gorące” przystąpiono więc do realizacji sequela, który, jak zapowiadano, miał z jeszcze większym impetem wkroczyć na rynek filmowej rozrywki. Niestety w trakcie realizacji popełniono kardynalny błąd. G.I. Joe: Odwet nagrano tradycyjną metodą, podczas gdy konkurencja kusiła widzów coraz to odważniejszą technologią 3D. W związku z tym, kosztem rocznego poślizgu i ogromu środków wyrzuconych w błoto na przedwczesną promocję, postanowiono dokonać ryzykownej konwersji do trójwymiaru. Pytanie tylko, czy zabieg ten był potrzebny? Podziwiając widowisko Johna Chu miałem co do tego pewne wątpliwości. Wszak nowy G.I. Joe to sztandarowe kino akcji, którego sfera wizualna nie wprawia w osłupienie, a ilość godnych wyszczególnienia scen można policzyć na palcach u jednej ręki. Co zatem ciekawego znajdziemy w Odwecie? Osią wokół której obraca się film są choreografie walk i liczne strzelaniny…. I na tym właściwie koniec, bo dialogi i scenariusz tworzono chyba ad hoc. Niestety w podobnym tonie mógłbym wypowiedzieć się o ścieżce dźwiękowej do tego filmu.



Informacja o przekazaniu projektu w ręce Henry’ego Jackmana spłynęła po mnie jak woda po kaczce. Biorąc pod uwagę eksperymentalny twór, jakim była muzyka do pierwszego G.I. Joe, nie do końca wierzyłem, że Alan Silvestri będzie w stanie pokazać coś nowego w tym temacie. Z drugiej strony, odpowiednio wykorzystana stylistyka RCP niejednokrotnie sprawdzała się w tego typu agresywnym kinie akcji. Wielokrotnie przekonywali o tym John Powell, Harry Gregson-Williams, czy chociażby sam Zimmer. Wydawać by się mogło, że mając tak duże zaplecze finansowe i wsparcie niemalże całego zespołu, Jackman pokusi się o jakąś solidną oprawę muzyczną naszpikowaną prostą tematyką i drapieżnym, choć zbilansowanym brzmieniem. Niestety rzeczywistość po raz kolejny pokazała, że kariera Brytyjczyka nie idzie w parze z jego ambicjami i talentem. Czemu?



Jeżeli prostolinijność i mainstream Człowieka na krawędzi miały prawo degustować wybrednego słuchacza, to prostactwo i partactwo sequela G.I. Joe z pewnością rzuci mu o wiele większą kłodę pod nogi. Nie chodzi bynajmniej o fakt, że Jackman z uporem maniaka odgrywa te same partie, co jego koledzy z branży. Byłbym w stanie to jeszcze przeboleć, tym bardziej, że żyjemy w czasach uprzemysławiania muzyki filmowej. Wyraźny problem rysuje się tam, gdzie uboga, jak komnaty papieża Franciszka, wyobraźnia muzyczna Brytyjczyka, styka się z jego fatalnym wyczuciem dramaturgii i szczątkową wiedzą na temat zależności pomiędzy poszczególnymi elementami aparatu wykonawczego.




Nie trzeba było być Kolumbem, aby odkryć, że kluczowym elementem oprawy muzycznej do G.I. Joe: Odwet będzie elektronika. Muzyczna myśl, jaka przyświecała tworzeniu partytury do pierwszego filmu musiała znaleźć swoje odzwierciedlenie także i w jego kontynuacji. Futurystyczna wizja świata przedstawionego skłoniła przecież Silvestriego do daleko posuniętych eksperymentów w tym zakresie. Efekt? Materiał toporny w odbiorze, ale całkiem zaskakujący i dający świeże spojrzenie na warsztat tego kompozytora. Oddanie projektu w ręce Jackmana było o tyle wygodne, że protegowany Zimmera na elektronice się przecież wychował i podjęcie tej spuścizny było mu na rękę. Problem w tym, że Odwet wyraźnie odciął się od stylistyki s-f, uciekając w rejony tradycyjnego kina akcji. Kompozytor (świadomie lub nie) przeoczył ten skromny fakt, oddając w nasze ręce wyrachowany, odmierzony od linijki, score, który ocieka nieco pretensjonalnymi, syntetycznymi wypełniaczami.



Największe spustoszenie niosą za sobą partie gitarowe – tak podłe w brzmieniu i tandetne w wykonaniu, że śmiało mogłyby konkurować z oprawą muzyczną Aarona Watersa do Power Rangers. Do wyżej wspomnianych nie mają jednak startu. Waters nie ukrywał, że robi to wszystko z przymrużeniem oka (stąd posługiwanie się artystycznym pseudonimem), Jackman z kolei wtapia ten dziki fuzz w profesjonalnie zaprogramowany background. Gdy dorzucimy do tego orkiestrę, to otrzymujemy niezwykle agresywną, ale i groteskową w brzmieniu muzyczną akcję ośmieszającą film, do którego została skomponowana. Należy się tylko cieszyć, że natłok efektów dźwiękowych i dobry miks zepchnął ten komiczny miszmasz na dalszy, mniej istotny plan.



Wbrew pozorom ścieżka dźwiękowa nie jest piętą achillesową filmu Johna Chu. Muzyka Jackmana ogranicza się bowiem do wypełniania tła, podpierania pewnych struktur dźwiękowych pasywną rytmiczną łupanką, nie dając widowni większych szans na „solową” konfrontacje. Tej nie unikną niestety ci, którzy z jakiś powodów sięgną po wydany przez Varese Sarabande album soundtrackowy.



Im bardziej zagłębiamy się w jego zawartość, tym bardziej tracimy nadzieję, że na tym jałowym gruncie zrodzi się jakiś warty uwagi pomysł. Choć po drodze napotykamy ładne stylizacje wschodniej etniki w pełnym orkiestrowego przepychu temacie Storm Shadow, na ogół panuje przeświadczenie, że wszystko to już było, a kompozytor nie zadał sobie chociażby minimum trudu, by uraczyć nas jakimś chwytliwym momentem. Podobnie sprawy mają się z rzekomym militarystycznym wątkiem zepchniętym na bok przez statyczne tekstury bitowe i „krzykliwe” formy muzycznego wyrazu – gitary i perkusje. Godzinny horror kończą dwa śmiertelne nudne remiksy. O ile ten pierwszy (Firefly) nawiązuje jeszcze do partytury, to kończący ów festiwal tandety Zartan jest już zwykłą zabawą konwencją.



Wszystko to sprawia, że muzyka do sequela G.I. Joe jawi się w moich oczach i uszach jako wielka porażka w karierze Brytyjczyka – większa niż Abraham Lincoln i Człowiek na krawędzi razem wzięci. Kompozytor wziął odwet na wszystkich, którzy uparcie pokładali w nim nadzieję, nieco przedwcześnie namaszczając go na następcę Hansa Zimmera.

Najnowsze recenzje

Komentarze