Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michał Lorenc

Bandyta

(1997)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Jakiś czas temu portal Soundtracks.pl przeprowadził interesującą ankietę, w której zapytano o popularność rodzimych płyt z muzyką filmową. Wyniki były zastraszające. Większość respondentów odpowiedziała bowiem, iż kontakt z polskimi ścieżkami dźwiękowymi ma jedynie okazjonalny.

Czy odpowiedzi internautów oddają jakość naszej muzyki filmowej, czy też inne czynniki przyczyniły się do takiego stanu rzeczy? Jako baczny obserwator rodzimej kinematografii, muszę stanowczo stwierdzić, iż odpowiedzialność na pewno nie leży po stronie polskich kompozytorów i ich dokonań, które bez dwóch zdań są imponujące. Nasi twórcy są uznani w świecie, a rodzime płyty spokojnie mogą konkurować z zachodnimi rywalami. Niestety wiele z nich ma zbyt indywidualne piętno, aby wśród wszędobylskiej komercji i stereotypizacji (orkiestracyjnej i kompozycyjnej) odnieść zasłużony sukces.

Bandyta Michała Lorenca jest na tym tle chlubnym wyjątkiem, wyjątkiem który pomimo swego odstępstwa od sztampy, mógł odnieść sukces (wystarczy porozmawiać o tej ścieżce na zagranicznych chatach, aby przekonać się że znawcy cenią ją wysoko). Niestety soundtrack nie stał się europejskim przebojem. Zawinił przede wszystkim film i jego umiarkowane przyjęcie przez publiczność, która dostrzegała jedynie ciekawą, ale nieosiągalną za granicą muzykę. Po raz kolejny zawiodły względy promocyjne i diabelska zależność muzyki od jej partnera – filmu.

To co Lorenc stworzył na potrzebę filmu Dejczera, to bez wątpienia wspaniały przykład na to, iż muzyka nie tylko może połączyć w sobie doskonałe walory ilustracyjne, lecz także jest w stanie stać się samodzielnym tworem, nie potrzebującym wcale obrazu aby móc być odbierana przez przywykłych do radiowych szlagierów odbiorców.

Naszemu kompozytorowi należą się wielkie brawa, przede wszystkim za to, że nie poszedł na łatwiznę, lecz skierował się w kierunku oryginalnego potraktowania zastanego materiału obrazowego. Tworząc partyturę do filmu o Bałkanach mógł bez problemu wstrzelić się w niezwykle popularny „bregovicowski” nurt folkowych zawodzeń. Lorenc wybrał jednak inną drogę. Napisał muzykę w swoim stylu, stylu pełnym prostoty „kompozytora naiwnego”, który jednak swą pomysłowością przerósł wielu twórców akademickich. W jakiś przedziwny sposób udało mu się połączyć ból z dramatyzmem („Porwanie Iorgu”, „Requiem Bałkańskie”, „Elegia na śmierć szpitala”), melancholię z refleksją („Mro Iło”, „Moscu i tatuaż”, „Powrót”, „Londyn”). Wszystko to osiągnął bez zbyt częstej u Europejczyków przesady, jak również bez nadętego amerykańskiego patosu.

Niewątpliwe jedną z największych zalet partytury Lorenca jest jej różnorodność tematyczna. Kompozytor w charakterystycznym dla siebie stylu wykreował 10 tematów i szereg ich wariacji, różniących się od siebie orkiestracją. Bez wątpienia do panteonu „polskich klasyków filmowych” wszedł „Taniec Eleny”, utwór który zyskał tak wielką popularność, że na trwałe zadomowił się w polskiej kulturze masowej (grywany jest na imprezach sportowych, a czasem nawet w klubach studenckich przy okazji dyskotek). Interesująco brzmią również „Mro Iło” (z lirycznym rumuńskim tekstem wyśpiewanym mgielnym głosem Kayah i Katarzyny Jamróz ) oraz jazzowy „Londyn” (z drapieżnym saksofonem Miśkiewicza).

Osobną kwestię stanowi muzyka dramatyczna/muzyka akcji – jak zwykle w przypadku Lorenca niezwykle słuchalna, pełna prostych, chwytliwych melodii („Pogoń, lekarstwa, karabiny”) stanowiących zaprzeczenie europejskich tendencji do podkładania ciszy pod sceny akcji. W zakresie muzyki typowo dramatycznej odnoszę wrażenie, iż Bandyta stanowi jedną z najbardziej przesyconych bólem partytur, jakie w swej karierze stworzył kompozytor. Myślę że osobiste przeżycia (poważne załamanie, nerwowe które dotknęło twórcę, okupione szpitalem psychiatrycznym) nie pozostały tutaj bez śladu. „Porwanie Iorgu”, „Requiem Bałkańskie”, „Elegia na śmierć szpitala”, pełne są bowiem wstrząsającej muzycznej narracji, wykreowanej za pomocą drapieżnych, piłujących smyczków, oraz oszalałych „tanecznych” instrumentów folkowych (piszczałki, perkusjonalia). Bez wątpienia jest to dramatyzm autentyczny, płynący z głębi serca, serca artysty doświadczającego swoje dzieło.

Warto również zauważyć, że całość partytury niejednokrotnie przypomina ludowe utwory żydowskie („Taniec Eleny” i jego wszelkie odmiany, „Requiem Bałkańskie”, „Góry w słońcu”). Za takie skojarzenia odpowiedzialna jest zarówno taneczna kompozycja jak i instrumentacja (skrzypce, cymbały, klarnet, perkusjonalia). Początkowo nie do końca jasny ideologicznie był sens tego zabiegu (wydawało mi się, że kompozytor kierował się jedynie właściwościami brzmieniowymi). Ostatnio jedna zdałem sobie sprawę, iż tego typu chwyt, być może ma głębsze podłoże, a twórca rozmyślnie nawiązywał do ludowych elementów żydowskich. Muzyka klezmerska niemal zawsze była specyficznym połączeniem bólu, skargi, melancholii i nieskrępowanej radości. Dodatkowo twórczość ta zyskała cały szereg nowych skojarzeń, pewnego bagażu ideologicznego, po II wojnie światowej. Pojęcia takie jak „naród bez kraju”, „zapomniani przez Boga”, „wiecznie cierpiący”, „tułacze”, bez wątpienia należą do słów, które przychodzą na myśl, gdy chcemy symbolicznie zdefiniować tego typu kompozycje. Wydaje się zatem, że Lorenc, nawet jeśli nie był tego do końca świadomy, intuicyjnie sięgnął po środki które muzycznie operowały właśnie takimi pojęciami, pojęciami idealne oddającymi to co przedstawiała warstwa obrazowa- zapomniany przez wszystkich szpital, współczesny obóz koncentracyjny, będący świadkiem wielkiej miłości i wielkiej tęsknoty za lepszym światem.

Pisząc o płycie z Bandyty nie mogę nie nadmienić o moim ulubionym utworze, utworze który uważam za (jak dotąd) najlepszy w całym dorobku Michała Lorenca. Mowa oczywiście o kompozycji „Powrót”, która nieco odstaję swym pełnym optymizmu i wiary w lepsze jutro klimatem. Nie wiem czy to właśnie ta „zbyt duża dawka radości” sprawiła, że utwór nie znalazł się w filmie, być może zadecydowały inne względy. Pewne jest tylko to, że kawałek ten to genialne połączenie perkusjonaliów Jose Torresa, cymbałów Marty Stanisławskiej i fletów Mariusza Puchłowskiego, połączenia które zawsze stanowi dla mnie zastrzyk pozytywnej energii, nawet w chwilach paskudnych jesiennych depresji.

Chcąc być nadgorliwym można by wskazać pewne wady tej produkcji takie jak zapożyczenia od wcześniejszych partytur kompozytora – Psy 2 („Londyn”, „Powrót”.), Prowokator („Góry”), Deborah, a także zbyt silne eksploatowanie głównego tematu. Wszytko to jednak absolutnie nie wzbrania mi wystawienia maksymalnej oceny, która bez dwóch zdań (ze względu na swą słuchalność, emocjonalność i pomysłowość) należy się tejże kompozycji.

Podsumowując. Można się zastanawiać czy warto było kręcić Bandytę, film który mimo ciekawego pomysłu i doborowej obsady (Till Schweiger, Polly Walker, Pete Postlethwaite, John Hurt), okazał się we wszechmiar średni. Na postawione odpowiem słowami scenarzysty Cezarego Harasimowicza: Warto było. Choćby dla tak wspanialej muzyki.

Najnowsze recenzje

Komentarze