Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Roque Baños, Mariano Marín

Diario de una ninfómana (Dziennik nimfomanki)

(2008/2012)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 21-02-2013 r.

Od ładnych paru lat nierzadko większą estymą od kompozycji do nowych filmów wśród fanów muzyki filmowej cieszą się wszelkiego rodzaju wznowienia, re-recordingi, rozszerzone wydania starych soundtracków czy wreszcie premierowe edycje wcześniej nigdy nie wydanych score’ów. Rok 2012 również oferował wiele ciekawego pod względem odświeżonych staroci, a jedna pozycja wyróżniała się nie tylko muzycznie ale i z powodu specyfiki terminu wydania. Dziennik nimfomanki nie jest bowiem archiwalnym scorem, wypuszczonym na płycie po dekadach zalegania taśm w magazynach wytwórni. Nie jest też nowością, która musiała na wydanie poczekać parę miesięcy ponad normę i załapała się dopiero na rok następny. Diario de una ninfómana czekało na płytową edycję niemal 4 lata. Trudno powiedzieć dlaczego aż tyle. Natomiast bez problemu możemy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy dobrze się stało, że soundtrack w końcu został wydany.

Score do hiszpańskiej produkcji jest wynikiem współpracy znanego i wielokrotnie nagradzanego na Półwyspie Iberyjskim Roque Bañosa oraz mniej popularnego kompozytora i pianisty zarazem – Mariano Marína. Obaj twórcy znali się już wcześniej, wypowiadają się o sobie jako o dobrych kolegach, czy przyjaciołach, zdarzyło im się także pracować razem (choćby przy 13 różach: pierwszy z panów był kompozytorem, a drugi wykonywał partie fortepianowe), choć nigdy na równorzędnych zasadach. Dla Marína tworzenie w kompozytorskim duecie to jednak nie pierwszyzna; w końcu najbardziej znany jest ze współpracy z Alejandro Amenábarem przy Tezie i Otwórz oczy, a dobre relacje łączące go z Bañosem także pewnie pomagały. Zadanie, wbrew pozorom wcale nie było takie proste, bo Dziennik nimfomanki wymagał od dwóch panów spojrzenia na świat oczyma kobiety, a ponadto twórcy obrazu nieszczególnie pomogli wgłębić się kompozytorom w umysł głównej bohaterki, serwując niezbyt udane i raczej banalne chwyty psychologiczne i nie unikając niestety drobnej łopatologii w serwowaniu życiowych prawd.

To, co nie udało się filmowcom, z nawiązką nadrabia muzyka Bañosa i Marína. Kompozytorzy pracę nad scorem rozpoczęli od stworzenia wygrywanego na fortepianie głównego tematu kompozycji. Powtarzające się w nieskończoność figury tworzące główną linię melodyczną stanowią odzwierciedlenie życia głównej bohaterki a konkretnie jego cykliczność: obracające się wokół pracy i kontaktów seksualnych z różnymi partnerami, wyglądało codziennie tak samo i nie prowadziło donikąd. Tak właśnie brzmi temat główny w otwierającym soundtrack „Valentine” – z jednej strony stworzona przez Bañosa i Marína podjęta przez fortepian, smyczki i żeńskie wokale melodia jest urzekająca i hipnotyzująca, z drugiej strony wydaje się być przepełniona jakimś fatalizmem, smutkiem i właściwie nie rozwija się. Wprowadzając w późniejszych utworach drobne zmiany w harmonii, aranżacji czy tempie, kompozytorzy potrafią jednak przemienić charakter tematu i jego emocjonalne oddziaływanie. W El perfume de él już można wyczuć pewną odmienność, większą subtelność, zmysłowość a nawet erotyzm. Natomiast powracając w końcówce Celos motyw nabiera kompletnie odmiennego, ponurego i dołującego charakteru.

Najciekawszą aranżację głównego tematu stanowi finałowy utwór soundtracku. Vuelta a la vida, co można przetłumaczyć jako „Powrót do życia”, jest znakomitym podsumowaniem całej filmowej historii. Dziennik nimfomanki stanowi bowiem trochę „odwróconą”, feministyczną wersję późniejszego ale dużo bardziej głośnego i cenionego Wstydu. Podczas gdy reżyser Steve McQueen przedstawiał współczesnego casanovę w ponurych barwach, jako nieszczęśliwego, uzależnionego od seksu człowieka, to hiszpańscy twórcy, za autorką książki, nakręcili film, nawet mimo smutnych czy dramatycznych fragmentów, zdecydowanie bardziej pozytywny, którego przekaz dałoby się zamknąć w dość banalnym stwierdzeniu „żyj i ciesz się życiem”. I właśnie Vuelta a la vida przedstawia to motto w sposób zdecydowanie bardziej przekonujący, niż jakiekolwiek słowa wypowiadanie w filmie przez bohaterkę. Dynamiczna wariacja wykorzystująca niemal wszelkie dostępne kompozytorom środki: fortepian, smyczki, żeńskie wokalizy i instrumenty perkusyjne niesie niesamowity pokład pozytywnej energii, optymizmu, budując w słuchaczu wiarę we własne siły. Pokazuje też, jak zmieniło się spojrzenie głównej bohaterki i że jej życie, nawet jeśli – jak przecież życie każdego z nas – składa się z pewnych cyklicznie, dzień za dniem powtarzanych czynności, ma sens i dokądś prowadzi. A Roque Baños w książeczce dedykuje ten utwór każdej kobiecie, budzącej się o poranku, niejako „wracającej do życia”.

Choć owa repetytywna struktura stanowi najbardziej charakterystyczny i najbardziej oddziałujący na widza/słuchacza element score, to bez obaw. Nie uświadczymy tego w każdym utworze, soundtrack oferuje jeszcze trochę ponadto i monotonia nam nie grozi, nawet jeśli inne motywy nie będą tak pamiętne i ekscytujące. Drugi z wyróżniających się tematów score,wygrywany głównie przez smyczki i dęte drewniane, nie jest już poddawany przez kompozytorów tak zasadniczym zmianom emocjonalnym i lawiruje między chłodnym smutkiem a nieco cieplejszą melancholią. Muzyka w Dzienniku nimfomanki zdaje się zresztą w wielu momentach płynąć, delikatnie falować, a poszczególne motywy czy struktury łagodnie przechodzą jedne w drugie, dzięki czemu słucha się tego naprawdę bardzo dobrze. Nieco intensywniej emocjami twórcy operują we fragmentach kompozycji pojawiających się w obrazie w momentach śmierci bliskich bohaterce osób (utwory te z „muerte” w tytule tracka). Nie są może specjalnie oryginalne, ale Banos i Marín z wprawą posługują się klasycznymi dla muzyki filmowej środkami i konceptami, by oddać rozpacz i żal. Zwraca uwagę zwłaszcza ładne skrzypcowe solo z przedostatniego kawałka ścieżki. Ciekawostką jest natomiast wyróżniające się krótkie ale zmysłowe El amor del moro, ilustrujące sceny miłosne z pochodzącym z północnej Afryki kochankiem głównej bohaterki, gdzie jeden jedyny rz natrafimy na męski chór a także na stylizacje arabskie, głównie w sferze wokalu i perkusji.

Nie ukrywam, że Diario de una ninfómana wywarło na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Baños, który ceniony jest głównie za mocne, symfoniczne granie, współpracując z Mariano Marínem, znakomicie poradził sobie w odmiennym stylistycznie projekcie, tworząc zdecydowanie skromniejszą, delikatniejszą i bardziej zmysłową niż zwykle kompozycję, zahaczającą w wielu momentach o minimalizm. Dziennik nimfomanki, można polecić choćby fanom prac Jana A.P. Kaczmarka do dramatyczno-erotycznego kina (Bliss; Unfaithfull), ale i właściwie każdemu miłośnikowi dobrych ścieżek dźwiękowych. Wracając zaś do kwestii postawionej we wstępie, do każdego przypadku wydania muzyki filmowej, pomijając oczywiście muzyczne gnioty, odnieść się wypada pozytywnie, ale w przypadku Dziennika nimfomanki wręcz entuzjastycznie.

Najnowsze recenzje

Komentarze