Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Lincoln

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-02-2013 r.

Porywając się na ocenę najnowszej pracy Johna Williamsa, wypada w pierwszej kolejności zadać pytanie, czy do filmowej laurki Spielberga można było napisać muzykę o innym tonie i charakterze.
W mojej opinii artysta prawdziwego formatu powinien być zdolny do nagięcia reguł każdego gatunku, jeśli tylko przyczyni się to do pogłębienia treści i warstwy emocjonalnej dzieła; historia muzyki filmowej takich przykładów zna dziesiątki, jeśli nie setki, także w filmografii samego Williamsa. Lincoln nie spełnia niestety żadnego z tych założeń, a co więcej szwankuje na innych jeszcze, bardziej fundamentalnych płaszczyznach – efektem jest kompozycja płytka oraz ideologicznie archaiczna.

Pod względem przyjętej stylistyki Lincoln jest prawie stuprocentowo przewidywalny. Williams od lat okupuje pozycję głównego spadkobiercy amerykańskiej tradycji muzycznej i kultywatora coplandowskiej americany, którą przy okazji Amistadu, Szeregowca Ryana czy Patrioty zdołał sugestywnie przefiltrować przez własną kompozytorską wrażliwość. Nawet jednak stawiając tezę, iż americana nie kończy się na Coplandzie i że Williams ma swój wart odnotowania wkład w przekucie tego brzmienia na język kina, nie sposób zaprzeczyć, że Lincoln nie wnosi do tej konwencji absolutnie nic nowego, a momentami cofa ją wręcz na pozycje jeszcze bardziej zbliżone do stylistyki twórcy Appalachian Spring. Sytuacji nie zmienia swoiste novum, które stanowić ma hymniczna poetyka, wyczuwalna zwłaszcza w partiach fortepianowych. Wystarczy bowiem sięgnąć po niedawną pracę Cartera Burwella, Prawdziwe męstwo, gdzie stylistyka hymnu została inteligentnie użyta jako kontrapunktowa perspektywa narracyjna, by z rozczarowaniem stwierdzić, że w kompozycji Williamsa stanowi ona wyłącznie rodzajowy ozdobnik z epoki, a jej brak nijak nie wpłynąłby na wymowę i sens ścieżki.

Na kwestię oryginalności i stylistyki, których zachowawczość przy projektach historycznych da się do pewnego stopnia obronić, można by jednak przymknąć oko, gdyby muzyka Williamsa sprawdzała się w kontekście filmu. Tutaj jednak objawia się największa wada Lincolna, który to w obrazie Spielberga dawkowany jest chaotycznie, szczątkowo i niemal zupełnie zatraca obecną na albumie płynność i logikę narracyjną. Trafiają się sceny, do których muzyka nic nie wnosi (kapitulacja generała Lee – Appomattox – April 9, 1865), w innych traktowana jest fragmentarycznie i wybiórczo (większość sekwencji muzycznych w filmie nie przekracza dwóch minut, a sam początek filmu niesie kilkudziesięciosekundowe, underscore’owe ochłapy), wreszcie ilustracja filmowa pomija część centralnych utworów albumowych (Freedom Call, Elegy). Rozczarowuje nawet płytowy kolos, The Peterson House and Finale, z którego jedynie niespełna trzy minuty pełnią faktycznie funkcję score’u, podczas gdy cała reszta jest tylko zestawem głównych tematów, podłożonym pod napisy końcowe. Ogólnie odnieść można wrażenie, że filmowa edycja i montaż dosłownie zabiły przeważającą część ścieżki.

Miarą ilustracyjnej słabości Lincolna są folklorystyczne Getting Out the Vote i The Race to the House – zbliżone do prowincjonalnej poetyki williamsowskich Koniokradów, utwory te brzmią niczym sucha praca domowa z zakresu kompozycji, odrobiona przez profesora-akademika, nienaganna technicznie i jednocześnie wyprana z emocji, jakie stanowić winny przecież fundament ludowej przygrywki. Obie sekwencje montażowe z ich udziałem to przykład rzemieślniczej przewidywalności, gdzie żartobliwy charakter muzyki niepotrzebnie i na dodatek bez przekonania dubluje ekranowe wydarzenia. Niemal całą zresztą ścieżkę cechuje podobnie ciężka ręka; pomimo skromnych, kameralnych aranżacji kompozycji daleko jest do subtelności, którą skutecznie grzebią powracające regularnie, patetyczne akordy.

Na przestrzeni całego filmu są de facto tylko dwa momenty, w których ilustracja Williamsa pozytywnie zaskakuje chwytami artystycznymi. Pierwszym z nich jest niepozorny utwór Father and Son, gdzie nobliwe, delikatne dźwięki waltorni łączą subtelność intymnej, rodzinnej sceny z wojennym tłem – najmłodszy syn Lincolna zasypia bowiem przy zabawie ołowianymi żołnierzykami. Drugi moment pojawia się pod koniec filmu, gdy Lincoln przejeżdża przez pole bitwy pod City Point, a w tle przewija się elegijna partia fortepianowa z The Blue and the Grey, opłakująca poległych i cierpiących. W obu tych przypadkach da się wyczuć pewien wysiłek intelektualny włożony w ilustrację – w filmografii Williamsa takich detali jest jednak na pęczki.


Choć Lincoln jako muzyka filmowa jest artystyczną porażką, to trochę lepiej broni się jako muzyka per se. Nazwisko Williamsa zawsze gwarantuje co najmniej rzemiosło wysokiej próby i w tym sensie recenzowana praca ma słuchaczowi do zaoferowania kilka wartościowych rzeczy. Kompozytora jak zwykle nie zawiódł zmysł melodyczny i zarówno temat główny (With Malice Towards None), jak i tematy poboczne (The People’s House, Elegy) przykuwają uwagę walorami dramatycznymi i szlachetną, melancholijną elegancją – tym bardziej szkoda, że tak udane utwory pełnią śladową rolę w filmie. Podobać mogą się również jak zawsze nienaganne aranże i partie solowe (klarnet w The People’s House, wiolonczela w Remembering Willie), choć uczciwie trzeba przyznać, że Williams nie ma już dzisiaj monopolu na techniczną perfekcję na polu symfoniki (Rombi, Desplat, Gordon) i tym samym trudno traktować ją jako decydujący argument naprzeciw jego konkurencji. Płyta skrojona jest nieźle i williamsowskiej logice narracji trudno coś zarzucić; powtarzalność materiału jest jednak na tyle duża, że album skorzystałby z porządnego odchudzenia. W obecnym jego kształcie aż prosi się, by wyselekcjonować i ograniczyć playlistę do kilku wspomnianych tematycznych perełek.

Lincoln zawodzi przede wszystkim płytkością ujęcia zagadnienia, od lat bowiem Williams w trybie dramatycznym nie skomponował muzyki tak jednopłaszczyznowej, literalnej, tonącej w oczywistościach i nieambitnej. Sytuację (i finalną notę) ratuje nieco album, który jest po prostu ładny, ale prezentuje materiał skierowany niemal wyłącznie do miłośników americany. Pryncypialnej, akademickiej kompozycji Williamsa wieszczę natomiast krótki żywot, zakończony w jeden sposób: za szkłem gablotki w muzeum.

Najnowsze recenzje

Komentarze