Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Terra Nova

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-11-2012 r.

Brian Tyler – persona non grata polskiego środowiska miłośników muzyki filmowej, po raz kolejny wbija kij w mrowisko. Po burzliwych dyskusjach nad ścieżką dźwiękową do Brake i sequela Niezniszczalnych, sporo uwagi w ostatnich tygodniach poświęcano sprawie wydania długo oczekiwanej ilustracji do kontrowersyjnego serialu s-f, Terra Nova. Czemu kontrowersyjnego? Przede wszystkim dlatego, że produkowała go ikona amerykańskiej kinematografii, Steven Spielberg, a summa summarum projekt okazał się jednym wielkim niewypałem. Niestety decyzje podejmowane przez decydentów sieci Fox i Spielberga nie mają ostatnimi czasy przełożenia na dobre wyniki finansowe. A szkoda, bo historia zaprezentowana w pilotażowym odcinku Terra Novy dawała nadzieje na ciekawe rozwinięcie. W czym więc problem? Zacznijmy od podstaw, czyli od zarysu fabularnego.



Ziemia, rok 2149. Życie na naszej planecie staje się powoli prawdziwą udręką. Przeludnienie i ogromne zanieczyszczenie środowiska odbijają się czkawką zarówno władzom gigantycznych miast, jak i zwykłym podmiotom zmagającym się z tą ponurą rzeczywistością. Iskierką nadziei wydaje się odkryty przypadkowo tunel czasoprzestrzenny łączący teraźniejszość z odległą o 85 milionów lat przeszłością. I właśnie tam trafiają główni bohaterowie serialu – Jim Shannon wraz z rodziną. Kolonia Terra Nova na pierwszy rzut oka wydaje się istnym rajem – biblijną ziemią obiecaną, ale pozornie szczęśliwy żywot mieszkańców okupiony jest częstymi zmaganiami z niesforną florą i fauną – ot istnym Parkiem Jurajskim. Na tym nie koniec atrakcji. W pobliżu czai się bowiem tajemniczy przeciwnik, który nie pogardziłby klęską projektu Terra Nova. Póki co brzmi obiecująco, nieprawdaż? Szkoda tylko, że „kolorowy” i skądinąd ciekawy pomysł umoczono w wiadrze familijnych pomyj i niezrozumiałych zagrywek scenarzystów. Do tego stopnia, że sam wątek kolonii kryje się w cieniu rodzinnych problemów Shannonów. Równie dobrze produkcja ta mogła więc powstać pod szyldem Disney Chanel lub Amblin Entertainment – bazowego studia Spielberga.



Terra Nova może i jest bajką, ale za to jak drogą! Pieniędzy na ten projekt nie szczędzono i widać to w każdym kadrze kilkunastoodcinkowego periodyku Spielberga. Budżet każdego epizodu oscylował w granicach 4 mln $, więc i muzyka siłą rzeczy musiała oddawać należną miejscu dziejącej się akcji, przestrzeń. Zatrudnienie Johna Williamsa nie wchodziło w rachubę, a powierzenie projektu etatowym rzemieślnikom Fox’a zakrawało o groteskę. I w tym miejscu uwaga producentów skoncentrowała się na młodym talencie z Kalifornii, Brianie Tylerze.

Zadanie jakie przed nim postawili nie stanowiło większego wyzwania dla kompozytora Dzieci Diuny. Już wielokrotnie miał on bowiem okazję zasmakować goryczy pracy dla telewizji – środowiska, gdzie czas i swoboda działania są dobrami najczęściej deficytowymi. Jedynym pocieszeniem wydawał się spory jak na tego typu przedsięwzięcia budżet, pozwalający na dowolne eksperymenty z potężnym aparatem wykonawczym, tudzież orkiestrą i chórem. Mylił się jednak ten, kto przepowiadał kolejną w karierze Amerykanina ścianę dźwięku, narażającą aparat słuchowy odbiorcy na poważną kontuzję. Pomimo tego powierzchownego przepychu i ogromu możliwości, Brian Tyler postawił na bardziej tradycyjną formę komunikacji z widzem – schował się za ogromem wizualnego przekazu, pozwalając by to właśnie na nim (przekazie wizualnym) koncentrowała się uwaga odbiorcy. Czy to powinno dziwić? Myślę, że niekoniecznie. Co prawda zdążyliśmy już przywyknąć do tak zwanego „pupin’u” w wykonaniu tego twórcy, ale doświadczenia ostatnich kilku lat pokazują, że Tyler potrafi pisać również muzykę o charakterze emocjonalnym. Może nie w takim stopniu jakby życzyli sobie tego fani pierwszoligowych kompozytorów, ale moim zdaniem postęp w warsztacie Tylera, jaki dokonuje się na przestrzeni ostatnich dwóch lat każe patrzeć z nadzieją w przyszłość. Jedno jest pewne – Terra Nova nie ucierpiała na tym „przepoczwarzaniu się”, a wręcz przeciwnie. Serial Spielberga otrzymał solidną i spełniającą swoje założenia ilustrację, ale czy coś więcej? Prawdziwy (choć jak najbardziej muzyczny) dramat pojawia się, gdy rzeczony materiał oderwiemy od jego alma mater i poddamy osobnej krytyce.



Jeszcze zanim Terra Nova na dobre dokonała swojego telewizyjnego żywota, długo dyskutowano czy w ogóle, a jeżeli tak, to w jakiej formie ukazać się powinna ścieżka dźwiękowa do tego serialu. Myślę, że wszyscy zainteresowani odetchnęli z ulgą, gdy wyszło na jaw, że sprawą zajmie się wytwórnia La-La Land Records. Niemniej jednak zdziwił mnie fakt, że wydanie postanowiono obłożyć dosyć skąpym limitem, a całość zebranego materiału wypełnić miała po brzegi aż dwa krążki. Czy partytura do periodyku Spielberga zasługiwała na tak drobiazgową formę prezentacji? Wydaje mi się że nie. Mimo że muzyka Tylera sprawnie przedziera się przez kolejne sceny serialu, to nie jest ona na tyle autonomiczna w każdym jej calu, by stanowić atrakcję dla przeciętnego miłośnika muzyki filmowej. Irytującym wydaje się fakt, że wytwórnia postawiła wszystko na jedną kartę. We współpracy z kompozytorem stworzyła co prawda fanom Tylera piękny prezent, aczkolwiek pozostałych odbiorców postawiła przed trudnym dylematem – kupić dla kilku naprawdę fajnych utworów, czy darować sobie to przedsięwzięcie? Osobiście wybrałem tę drugą opcję i gdyby nie kolega po fachu, który udostępnił mi nagranie do oceny prawdopodobnie nie trudziłbym się pisaniem o tej ścieżce dźwiękowej. Ale skoro już zacząłem…

Jak wiadomo wizytówką każdego telewizyjnego periodyku jest jego czołówka. To od tego krótkiego audiowizualnego kolażu zależy wiele, żeby nie powiedzieć, że wszystko. Czy pod tym względem Tyler spisał się należycie? Tutaj mam mieszane uczucia. Gdy przypomnę sobie czołówki Joela Goldsmitha napisane na potrzeby serii Stargate, to ogarnia mnie pewnego rodzaju smutek. Main Title Tylera prezentuje się blado, jest pozbawione życia, jakby toczyła je gangrena apatycznego wyrobnictwa. Da się zauważyć, że stylistycznym źródłem inspiracji były właśnie partytury do filmu i serialów Stargate, ale w niezrozumiały dla mnie sposób, kompozytor wykastrował ową stylistykę z tak potrzebnej dla tego typu widowiska pasji.

Niestety ma to przełożenie na dalszą część partytury, która nawiązuje do tematu przewodniego. Pod tym względem Terra Nova prezentuje się dosyć skromnie. Po pierwszym odsłuchu wyszczególnić możemy właściwie trzy kluczowe tematy wokół których obraca się cała kompozycja. Kompozycja w głównej mierze anonimowa, nie aspirująca do miana najbardziej ekscytującego zjawiska muzycznego roku 2012. Wręcz przeciwnie. Wymęczone 133 minuty pozostawiają tak na dobrą sprawę tylko pustkę i świadomość funkcjonowania tych trzech tematów. Jak widać ilustracyjny charakter ścieżki leży cieniem nawet na najbardziej newralgicznym punkcie partytury – warstwie tematycznej.

Są jednak płaszczyzny na których Tyler nie zawodzi. I nie jest to wcale muzyczna akcja, choć i ta prezentuje się nie najgorzej. O dziwo największe wrażenie robi emocjonalna cząstka ścieżki dźwiękowej. Amerykanin po raz kolejny udowadnia, że widzi muzyczny świat poza sekcją perkusyjną i dętą. Jako że sporą część serialowej historii stanowią losy rodziny Shannonów, naturalnym wydało się otoczenie jej pewnym płaszczem sielanki. Kolorowa sceneria w jakiej odgrywa się akcja przyczyniła się z kolei do rozciągania większości lirycznych fraz – wszystko w celu stworzenia dodatkowego efektu „przestrzenności”. Warto po raz kolejny zaznaczyć, że wiele z tych zabiegów pośrednio lub bezpośrednio nawiązuje do przytaczanej wyżej serii Stargate. I cóż, trzeba przyznać, że na pewnych płaszczyznach ma to swoją rację bytu. Niemniej ilustracyjny charakter partytury działa bardzo zniechęcająco. O ile po kilku pierwszych utworach prezentujących bogactwo tematyczne jesteśmy wręcz oczarowani tym muzycznym światem Terra Novy, to im dalej brniemy w ilustrację, tym bardziej nasza uwaga zaczyna uciekać w jakimkolwiek innym kierunku.

Wybawieniem od totalnego odpłynięcia w objęcia Morfeusza wydają się niektóre elementy akcji, wprowadzające umiarkowany ferment do oblanej lukrem liryki. Przeniesienie wielu wartkich scen do dżungli siłą rzeczy skłoniły kompozytora do sięgnięcia po instrumenty perkusyjne. Obok nich nie mogło zbraknąć również dęciaków, które w tej partyturze nie napastują słuchacza tak agresywnym wykonaniem. Zaskakuje natomiast fakt, że w obrębie muzyki akcji zapanował większy niż zazwyczaj porządek w epatowaniu paletą tematyczną. Mało tu przypadkowości lub bezmyślności. Oczywiście zdarzają się Tylerowi drobne potknięcia, ot jak na przykład motyw żywcem wyjęty z The Missing Jamesa Hornera… Nie stanowią one jednak większej przeszkody w odbiorze całości.

Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o sposobie zaprezentowania materiału na albumie. A przecież można było tego uniknąć wybierając najbardziej przemawiające swoją treścią utwory i komponując z nich łatwo przyswajalny i nie narzucający się soundtrack. Obecna dwupłytowa ścieżka dźwiękowa jest bowiem tylko i li wyłącznie pożywką dla najbardziej zatwardziałych fanów Briana Tylera i serialu Terra Nova (o ile w ogóle są takowi). Sama partytura mówi jednak wiele o zmieniającym się stylu pracy kompozytora. Tyler angażuje się w projekty, które poza bezmyślnym bębnieniem stymulować mają również intelekt. I to właśnie niesie nadzieję na przyszłość…

Najnowsze recenzje

Komentarze