Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Terence Blanchard

Red Tails

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-05-2012 r.

Filmów sławiących bohaterski czyn amerykańskich żołnierzy powstało już mniej więcej tyle, że łączną długością 35-milimetrowych taśm można by było spokojnie opasać całą kulę ziemską. Ale film o czarnoskórych pilotach dzielnie walczących z hitlerowskim Luftwaffe? No tego jeszcze nie było! Trzeba przyznać, że pomysł wydawał się całkiem świeży, ale jak to już w fabryce George’a Lucasa bywa, nawet najfajniejszy w założeniach projekt może ugiąć się pod ciężarem zbyt dalece posuniętej wizualizacji tematu. Przykład nowych Gwiezdnych Wojen doskonale pokazał że producencki duet Lucas – McCallum, to przede wszystkim pogoń za gigantycznym pieniądzem. No ale żeby zarobić, trzeba najpierw czymś zainteresować właścicieli tych grubych portfeli. Poza efektami specjalnymi warto byłoby jeszcze zainwestować w jakaś prostą, ale ujmującą historię, a takowej w filmie o czarnoskórych asach po prostu zabrakło. Klęskę przypieczętowała bardzo słaba nawigacja całym przedsięwzięciem w wykonaniu (czarnoskórego, a jakże!) Anthony’ego Hemingway’a. Wychowany na rzemiośle telewizyjnym, reżyser, miał wyraźnie problemy z zachowaniem dynamiki i ciągłości prezentowanej przez siebie akcji. A montaż? Cóż, Red Tails wydaje się pod tym względem tworem bardziej telewizyjnym, aniżeli kinowym. I jeżeli powyższy, pełen goryczy, wstęp, nie zniechęcił Was do zmierzenia się z filmem Hemingway’a, to może zrobi to wiadomość, że nawet pod względem muzycznym projekt ten prezentuje się bardzo ubogo.

Muszę przyznać, że przez pewien czas trapiła mnie kwestia angażu. Niczym bumerang powracało pytanie, czemu propozycja napisania tej partytury nie popłynęła w kierunku zaprzyjaźnionego z Lucasem, Johna Williamsa? Summa summarum decyzja ta znalazła moje zrozumienie, a niewątpliwą pomocą ku temu była oficjalna lista płac wytwórni, która wyraźnie sugerowała, że projekt Hemingway’a jest tworem, który ma ściśle identyfikować się z czarnoskórymi bohaterami filmu. Mówiła o tym również docelowa grupa odbiorców. Dosyć oczywistym wydał się więc angaż słynnego amerykańskiego jazzmana, Terence’a Blancharda, który z muzyką filmową nie od dziś ma przecież do czynienia. Wielokrotnie mieliśmy bowiem okazję przekonać się o kompetencjach tego kompozytora, między innymi dzięki szeroko zakrojonej współpracy z reżyserem i producentem Spike’m Lee. Aż ciśnie się na usta, że po tylu latach doświadczenia w branży, dramatyczne kino akcji nie stanowi dla Blancharda większego wyzwania! Ma to swoje uzasadnienie w konkretnych przykładach, ot chociażby w całkiem ciekawej oprawie do 25 godziny oraz Planu doskonałego, czy też nieco subtelniejszej, ale naprawdę pięknej partyturze do Magii Batistów. Niestety Red Tails z subtelnością ma raczej niewiele wspólnego, a i nie godzi się jej nazywać klasycznym przykładem kina akcji. Osadzona na tle historycznym opowieść Hemingway’a jest pomnikiem oddającym patetyczny hołd bohaterskim afro-amerykańskim pilotom i przy tego typu projektach liczy się nie tylko bogata wyobraźnia i interesujący pomysł, ale przede wszystkim doświadczenie i umiejętność pracy z dużym aparatem wykonawczym. A takiego doświadczenia Blanchardowi niestety brakuje.



Nie brakuje natomiast wiedzy o samej muzyce, wszak, jak doskonale wiemy, znajomość jazzu jest kluczem do rozumienia całej współczesnej muzyki popularnej. Terence Blanchard, jako człowiek wywodzący się z tych środowisk, całkiem sprawnie porusza się wśród współczesnych form muzycznego wyrazu, czego niejednokrotnie dawał przykład sięgając zarówno po klasyczną trąbkę, jak i elektronikę oraz nieco ostrzejsze, gitarowe brzmienie. Czy jednak godzi się wykorzystywać tak szeroki wachlarz środków w filmie, którego akcja dzieje się w latach 40-tych ogarniętych pożogą wojny? Przy odpowiednim doborze proporcji, śmiem twierdzić, że tak. Kluczem jest tu jednak wyprowadzenie jakiejś charakterystycznej linii melodycznej, która zamknęłaby stylistykę w ciasnych klamrach rozrywki nie pozbawionej rzecz jasna należnej tego typu obrazom, płaszczyzny emocjonalnej. Niestety oglądając Red Tails nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że muzyka Blancharda jest tylko pustą wydmuszką, której głównym celem jest zapełnianie pewnych przestrzeni filmowych pozostawionych przez reżysera. Kompozytor nie ukrywał, że nie miał większego pomysłu na swoją pracę. Normalnym wydało się więc poszukiwanie inspiracji wśród powstałych już w tym zakresie tworów. Sięgnięcie po ikony gatunku wcale nie zdziwiło, ale wzorowanie się kiczowatym Flyboys Trevora Rabina? Terence Blanchard uszkodził mnie swoim podejściem bardziej aniżeli ten niemiecki pocisk lądujący na poszyciu amerykańskiego bombowca B-17:

Najgorsze jednak wydaje się to, że Blanchard nie przejawiał większych ambicji w kierunku zainteresowania potencjalnego odbiorcy treścią swojej muzyki. Abstrahując od bardzo ubogiej palety tematycznej, to właśnie strona techniczna pozostawia najwięcej do życzenia. Instrumentacje wydają się podręcznikowe – rozpisane od linijki i bez większego polotu, co w przypadku muzyki do filmu akcji stanowi dla kompozytora strzał we własne kolano. Wieloletnia współpraca z orkiestratorem Howardem Drossinem zrodziła co prawda wzajemne zrozumienie i wspólnie wypracowaną metodologię, niemniej jednak Red Taili pokazał, że w owej metodzie jest sporo utartych schematów nie do końca sprawdzających się w epickim kinie akcji. Efekt – budżetowe brzmienie bardziej przypominające produkt telewizyjny aniżeli pełnowartościowy twór kinowy.



Pocieszającym wydaje się fakt, że film Hemongway’a maskuje większość tych niedoskonałości partytury Blancharda, gdyż uwaga widza koncentruje się głównie na efektach specjalnych. Takiego komfortu pozbawieni zostaną wszyscy ci, którzy z jakiś przyczyn postanowią zmierzyć się z albumem soundtrackowym. 70-minutowe doświadczenie nie pozostawia po sobie właściwie żadnych wartości. Już pierwsze dwa utwory powitają nas patetyczną, ale anonimową ilustracją, w której ledwo daje się zarejestrować obecność tematu przewodniego. Z pewnością nie umkną naszej uwadze zabiegi kompozytora mające na celu uwspółcześnienie nieco anachronicznej już koncepcji muzyki do amerykańskiego filmu wojennego. Wspomniane wcześniej gitary elektryczne oraz samplowany bit brzmiałyby o wiele ciekawiej, gdyby do tego McZestawu dorzucono jakiś lekkostrawny, tematyczny sos. Cóż, najwyraźniej kryzys w Stanach Zjednoczonych przybiera również formę intelektualną.



Praca domowa ze znajomości twórczości Aarona Coplanda została jednak odrobiona. Przez partyturę, częściej aniżeli należałoby się spodziewać, przewija się solowa trąbka nakreślająca jakieś bohaterskie, ale nie pozbawione sztucznej melancholii, frazy. Gorzej jest z orkiestrą i chórem, które nie mają żadnych szans w nierównym starciu z przestrzenną wyobraźnią kompozytora. I gdy już dochodzimy do wniosku, że nasza pokuta dobiega końca, wtedy właśnie napotykamy muzykę z napisów końcowych, gdzie w wielkim namaszczeniu wykonywana jest melodia słynnej narodowej pieśni, America the Beautiful. Zmęczenie materiału osiąga tu swoje apogeum, a następujące po nim utwory źródłowe wydają się kojącą maścią na zbolałe od nadmiaru kiczu uszy.



Przyznam szczerze, że zarówno film, jak i ścieżka dźwiękowa były dla mnie jednym z największych rozczarowań roku 2012. Spodziewałem się rozrywki na pewnym poziomie, a otrzymałem bezpłciową sztampę w kiepskim wykonaniu. Muzyka akcji utonęła w morzu banału, a warstwie dramatycznej zabrakło zwykłej emocjonalnej autentyczności. Innymi słowy jest to kolejny niepotrzebny eksperyment o który świat szybko zapomni.

O czym więc tu mówiliśmy?

Najnowsze recenzje

Komentarze