Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ramin Djawadi

Medal of Honor (2010)

(2011)
5,0
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 30-04-2012 r.

Medal of Honor jest serią wręcz legendarną. Wojenne gry typu first person shooter, dystrybuowane przez Electronic Arts, zaczęły się, kiedy na planie Szeregowca Ryana Steven Spielberg wpadł na pomysł, by stworzyć grę komputerową na temat II wojny światowej. Produkcją zajęła się jego wytwórnia Dreamworks, sam wybitny reżyser zaś dostał podpis jako jejcreator (twórca). Sukces był tak wielki, że szybko powstała kolejna część, tym razem poświęcona przygodom francuskiej Resistance (Underground), potem zaś Frontline i wersja na komputery PC, czyli Allied Assault. Twórcy szybko odkryli, że niedocenianym teatrem wojennym są walki z Japonią na Pacyfiku, więc dość szybko stworzono wersje Rising Sun i jej PC-owy odpowiednik Pacific Assault. Przez długi czas po ostatniej części, czyli Airborne seria zniknęła z rynku, którego szybko zdobył największy konkurent Medal of Honor, czyli seria Call of Duty, stworzona, co ciekawe, przez firmę Infinity Ward, czyli ludzi, którzy odeszli z Electronic Arts po powstaniu Allied Assault. W międzyczasie skończono z II wojną światową i skoncentrowano się na nowszych działaniach wojennych (seria Modern Warfare). EA zareagowała 3 lata po opublikowaniu Airborne i najnowszą część swej dawnej serii, którą można traktować jako swoisty (by użyć terminologii filmowej) reboot, nazwała po prostu Medal of Honor. Co typowe dla dzisiejszego procesu twórczego, grą zajęły się dwie firmy, jedna z nich kampanią dla pojedynczego gracza, druga grą sieciową. Tymi firmami były Danger Close i DICE. Najnowsza odsłona dystyngowanej serii zmieniła front z II wojny światowej na wojnę w Afganistanie i oparta była na misjach (mniej lub bardziej autentycznych) oddziałów specjalnych należących do elitarnej grupy Tier 1 (pierwszej rangi). Gra była krytykowana i choć nie odniosła planowanego sukcesu (rok 2010 należał przede wszystkim do Modern Warfare 2), szykowany jest na październik sequel pod tytułem Warfighter, w którym zagrać będzie można nawet żołnierzami naszego GROM-u.

Muzyka w serii Medal of Honor to cały rozdział historii muzyki do gier komputerowych. Wszystko zaczęło się, gdy Spielberg postanowił zaufać młodemu twórcy, Michaelowi Giacchino, którego znał z partytury do komputerowej wersji drugiej części Parku jurajskiego. Był to jeden z pierwszych (choć nie pierwszy w historii) przypadków, kiedy kompozytor zaangażował pełną symfoniczną orkiestrę przy muzyce do gier i w tym przypadku – jak w przypadku każdej z pierwszych czterech ścieżek serii – zlecenie to przypadło sesyjnym muzykom z Seattle, po części ze względu na koszty. Kiedy zmieniono front z Europy na Pacyfik, zmieniono także kompozytora, ponieważ twórca Iniemamocnych po prostu nie miał czasu, gdyż zaczął być coraz bardziej rozchwytywanym kompozytorem telewizyjnym, regularnie ilustrując dwa seriale – Agentkę o stu twarzach i, później, Zagubionych. Praca ta przypadła byłemu asystentowi Basila Poledourisa Christopherowi Lennertzowi, który zilustrował następne trzy gry serii – Rising Sun, Pacific Assault i European Assault. W przypadku przynajmniej pierwszej z nich był to pierwszy w historii gatunku przypadek, kiedy do zagrania muzyki zaangażowano sesyjnych muzyków Hollywood, od co najmniej dekady nazywanych Hollywood Studio Symphony. Do Airborne powrócił Giacchino. Wielkie było zdziwienie (i przerażenie) moich kolegów z zagranicznego forum, kiedy na festiwalu w Ubedzie spytali Lennertza, czy pisze muzykę do najnowszej odsłony serii. Odpowiedź brzmiała: Nie, postanowili wziąć kogoś bardziej nowoczesnego, czyli Ramina Djawadiego. Niemiec o irańskich korzeniach nie ma, delikatnie mówiąc, zbyt dobrej prasy w kręgach fanów muzyki filmowej i, trzeba przyznać, wcale to nie dziwi. Wspomina on jednak, że pracę dostał dzięki spotkaniu znajomej z EA na imprezie, po czym zorganizowano spotkanie z producentami gry. Djawadi wrócił z angażem i podekscytowany. W ciągu półtora roku powstało trochę ponad sto minut muzyki. Pierwotnie partyturę wydano tylko w formacie MP3, jednak wytwórnia płytowa La-La Land Records zawarła bardzo duży układ z Electronic Arts, dzięki czemu wypuszczono wyczekiwany przez bardzo wielu zestaw wszystkich dotychczasowych ścieżek serii Medal of Honor (wyczekiwanych głównie, nie oszukujmy się, ze względu na materiał Giacchino, który już dawno zniknął z rynku, a także bardzo cenione European Assault Lennertza). Nie dość, że w limitowanej edycji opublikowano materiał znajdujący się na wydaniu mp3, to jeszcze dodano do tego około 18 minut niepublikowanego wcześniej materiału i to właśnie ta wydana w 2011 roku wersja jest przedmiotem niniejszego tekstu. Mieści się ona na siódmej płycie ośmiopłytowego zestawu.

Album rozpoczyna utwór From Here. Djawadi rozpisał swą muzykę na syntezatory, sekcję smyczkową, perkusję etniczną i solistów. Pierwszy powolny utwór doskonale wprowadza w atmosferę partytury. Kompozytor mówi, że dyskutował ze swym ojcem, rodowitym Irańczykiem, jakie instrumenty etniczne dobrać, by dobrze oddać w swej ścieżce Afganistan i część z nich możemy w tym utworze usłyszeć. Usłyszeć można także główny temat, całkiem ładną i stonowaną melodię, którą wykonują głównie smyczki. Najpiękniejszą wersję tego tematu, najlepszego w karierze twórcy takich ścieżek jak Starcie Tytanów – niekoniecznie więc słynącego z dobrych tematów, usłyszeć możemy w znakomitym i subtelnie dramatycznym Heroes Aboard. Partie smyczkowe są tam znakomicie rozpisane (a Djawadi, jako osoba wbrew pozorom wykształcona muzycznie, powinien potrafić to zrobić, szkoda jednak, że zwykle tego nie ujawnia). Temat przewija się przez ścieżkę głównie w stonowanych aranżacjach. Jedną z najciekawszych z nich jest, harmonią i aranżacją przypominająca niejako Perseusa ze Starcia Tytanów, High Ground. Kolejna wersja, o której warto wspomnieć, to kończące oryginalne album, oparte na wokalu Wiyar, głównie ze względu na ten, dość oryginalnie brzmiący, śpiew.

I właśnie to stonowanie jest w tej muzyce najlepsze. W oficjalnej wypowiedzi dotyczącej angażu kompozytor powiedział, że stworzył „hollywoodzki action score na sterydach”, ale szczerze mówiąc, jeśli nawet partytura te sterydy wzięła, to chyba mało, bo może się pozornie wydawać dość letargiczna. Najwyższe wojskowe odznaczenie Stanów Zjednoczonych, od którego nazwę wzięła cała seria, to w przekładzie oczywiście „medal honoru” (Medal of Honor) i właśnie tę cechę, honor, podkreślać zdaje się Djawadi. Podstawowym pomysłem na ścieżkę jest budowanie atmosfery, ale nie w sposób stricte ambientowy. Jest to ścieżka, poza muzyką akcji i z pewnymi wyjątkami, refleksyjna. Ta refleksyjność, która ją charakteryzuje, jest także obecna w utworach akcji. Jest to oczywiście zgodne z najnowszymi trendami kina wojennego, a zaangażowanie dość rozchwytywanego kompozytora filmowego miało, tak jak w przypadku bardziej zorientowanej na akcję serii Modern Warfare, właśnie to na celu. Nie odbiera to jednak, bardzo ciekawej, specyficznej ekspresji całej partytury. Dzieło kompozytora Skazanego na śmierć nie jest pozbawione elementów dramatycznych, ale są one bardzo introwertyczne. Być może tutaj właśnie leży powód klęski Djawadiego przy kinie epickim. Nie pisze on otwarcie dramatycznej muzyki, emocje są niejako wycofane. Świetnym przykładem jest prawie religijny śpiew w Falling Away. Nie chciałbym powiedzieć, że ten śpiew jest mistyczny, to byłaby wielka przesada, ale jest w tym element pewnego emocjonalnego szczegółu, próba, i to całkiem udana, wypracowania smutnego, pełnego tragizmu i skrytego heroizmu nastroju. Ten podkreślany przez elektronikę klimat jest, jak już wspomniałem najbardziej charakterystycznym elementem ścieżki Djawadiego i może albo słuchaczy do niej zniechęcić albo, jak w moim przypadku, zachęcić. Atmosfera jest budowana w sposób ostrożny i zwykle podtrzymywana bardzo umiejętnie (z wyjątkiem utworu, o którym wspomnę poniżej, należy się go wystrzegać). Ma to sens w kontekście gry, która, oczywiście koncentruje się na akcji, ale ma także sekwencje oparte tylko na budowaniu napięcia i właśnie tam ten element refleksji dodaje dość wiele. Warto jeszcze powiedzieć o smutnym i opartym na smyczkowych solistach Final Extraction i o tak samo kameralnym H-Hour.

Muzykę akcji Djawadi czerpie oczywiście głównie z twórczości swego mentora, czyli Hansa Zimmera. W dużym uproszczeniu, choć jednak dość uprawnionym, można by nazwać tę muzykę Helikopterem w ogniu dla opornych. Nie jest muzycznym eksperymentem, ale wszystkie elementy tamtej, wybitnej i rewolucyjnej ścieżki są tutaj obecne – jest i wpływ metalu, są partie oparte na skalach arabskich, dość specyficzne połączenie rocka i etniki, chociaż tutaj zdecydowanie bardziej zharmonizowane. Kompozytor miewa bardzo ciekawe pomysły, takie jak świetny (i znakomicie zmiksowany, po prostu gra efektami stereo jest tutaj cudowna) dialog instrumentów perkusyjnych w Street of Gardez. Co do wpływów muzyki z filmu Ridleya Scotta uwagę zdecydowanie zwraca oparte na pomyśle z Synchrotone Hunter-Killer. Prym wiedzie elektronika i perkusja. Ścieżka zawiera powtarzające się motywy, które można jednak wyłapać głównie wsłuchując się w utwory bonusowe zawarte na recenzowanej edycji La-La Land Records. Nie mówię tutaj tylko o głównym temacie, ale często powtarza się na przykład motyw ze wspomnianego już szóstego utworu. Nie oznacza to oczywiście, że jest zupełnie genialnie, bo zdarzają się koszmarki, a jest nim zwłaszcza jeden track. Trzeba to powiedzieć wprost – Enemy Down, rapowo-rockowo-etniczny miszmasz, jest po prostu beznadziejny i album bardzo by skorzystał na tym, gdyby Djawadi postanowił tego utworu na nim nie umieszczać, zwłaszcza, że po nim następuje całkiem ładne All Rounds Expended (co w bardzo wolnym tłumaczeniu można oddać jako Koniec amunicji).

Warto wspomnieć jeszcze o dodatkowych osiemnastu minutach materiału, które jednak ocenić jest w ostatecznym rozrachunku trudno. Z jednej strony niektóre zawarte tam utwory są pod względem słuchalności ciekawsze od tego, co oferował album (tutaj prym wiedzie przede wszystkim po prostu bardzo fajne Hindu Kush Remix), z drugiej strony są jednak wtórne wobec tego, co Djawadi zaproponował w wybranych przez siebie 60 minutach. Oryginalny album jest jak najbardziej przemyślany i jedyne, co by należało z niego po prostu wywalić to Enemy Down. Tych dodatkowych 9 utworów stanowi ciekawostkę, którą na szczęście można przy odsłuchu pominąć, ponieważ znajdują się na końcu płyty.

Przyznam szczerze, że Ramin Djawadi mnie po prostu zadziwił. Nie skomponował ścieżki w żaden sposób wybitnej, oryginalnej, ale jest w niej coś, co każe mi się przy niej zatrzymać. Koncepcyjnie jest lepsza od tego, co w grach komputerowych czyni jego szef, który dotychczas delikatnie mówiąc się nie popisał. Bije także pod względem pomyślunku na głowę Modern Warfare 3 Briana Tylera. Nie jest to muzyka, która uderza w jakiś sposób przebojowością (jak próbował nieudanie Zimmer w Modern Warfare 2 i w miarę udanie Tyler we wspomnianej ścieżce), zamiast tego ostrożnie buduje atmosferę, która ma wspomagać gracza, budując napięcie i dodając grze emocji, które w połączeniu napięcia i czystych walk mogą zaginąć. Ocenę za muzykę w grze opieram tylko na części gry, którą udało mi się przejść w swoim czasie i to, co mogę powiedzieć to, że działa ona całkiem dobrze, ale cierpi na bardzo cichy miks przy maksymalnych ustawieniach wszystkich dźwięków. Szkoda, chociaż może założeniem EA było to, by partytura działała podskórnie. Tym, na co jeszcze raz trzeba zwrócić uwagę, jest to, że Djawadi skomponował naprawdę dobry i dość mocny temat i umiejętnie go aranżuje, mimo że miał kameralny zespół (15-osobowa sekcja smyczkowa). Jakość nagrania jest świetna. Jest to najlepsza praca w karierze Ramina Djawadiego, może obok Beat the Drum. Zaskakująco niezła, choć niedoskonała ścieżka.

W niniejszej recenzji wykorzystuję okładkę oryginalnego wydania MP3 z 2010 roku. Zestaw La-La land zawiera czarną okładkę, a w czteropłytowych dwóch opakowaniach, jako grafika, znajdują się oryginalne projekty graficzne okładek do pierwotnych wydań.

Najnowsze recenzje

Komentarze