Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Columbus Circle (Rondo Kolumba)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-04-2012 r.

Rok 2011 był niewątpliwie jednym z najbardziej owocnych w karierze Briana Tylera. Nie chodzi bynajmniej o ilość stworzonych wówczas partytur, ale na ich ogólną jakość i to, w jaki sposób odbierane były one przez środowisko krytyków oraz fanów muzyki filmowej. Najwięcej miejsca w dyskusjach poświęcano rzecz jasna trzem najgłośniej lansowanym projektom – Battle Los Angeles, Fast Five oraz Modern Warfare 3. Wśród tego medialnego zgiełku niespostrzeżenie wręcz przemknęła informacja, jakoby Tyler pracował obecnie nad muzyką do pewnego thrillera akcji – Rondo Kolumba (Columbus Circle). Nie bez powodu zresztą podjął się tego angażu. Biorąc pod uwagę skąpy budżet filmu (ok 10 mln $) kwestie ewentualnego zarobku nie wchodziły tutaj w grę. Bardziej stawiałbym na chęć sprawdzenia się w kolejnym obrazie Gorge’a Gallo, z którym to miał już okazję współpracować kilka lat wcześniej przy okazji komediodramatu, Middle Men. Co więcej, Brian Tyler postanowił również dołożyć do garnuszka i w ten oto sposób stał się jednym z producentów wykonawczych Ronda Kolumba. Owe bezprecedensowe wydarzenie w karierze amerykańskiego kompozytora ewidentnie świadczyć mogło o jego ambicjonalnym podejściu do projektu. Cóż, zaprezentowane już w połowie lipca fragmenty skutecznie zamykały usta wszystkim krytykom, którzy w partyturze tej dopatrywali się kolejnego przeciętniaka. Jednakże droga do pełnego zrozumienia tego, co Tyler popełnił była jeszcze długa…

Na początku pojawiły się problemy związane z dystrybucją filmu. Wiadome było od samego początku, że Rondo Kolumba nie będzie miało większej szansy na zaprezentowanie w kinach. Problemem nie był sam film, który po zignorowaniu wielu schematów, na których bazuje, ogląda się całkiem dobrze. Przeszkodę stanowił budżet – zbyt ciasny na szeroką dystrybucję. Podjęto więc decyzję, aby gotowy obraz rozpowszechnić na płytach DVD oraz BluRay, ale i tutaj sytuacja była niepewna. W końcu, po ponad półrocznych staraniach Rondo Kolumba dostało zielone światło, a wraz z nim na rynek trafiła również ścieżka dźwiękowa Briana Tylera. Trzeba przyznać, że wydająca ją wytwórnia Varese Sarabande dosyć dobrze rozegrała całą sprawę. Robert Townson nie omieszkał dolać oliwy do ognia i podsycić atmosferę wśród kolekcjonerów oraz spekulantów obarczając album klubowym limitem. Żadnych ograniczeń nie zastosowano natomiast w odniesieniu do ilości zaprezentowanego materiału. Z tego, co udało mi się zarejestrować, na niewiele ponad godzinnym krążku umieszczono gro (jeżeli nie całość) słyszanej w filmie partytury. Zawodowi malkontenci po raz kolejny mogą więc używać sobie do woli pod adresem Townsona. Cóż, gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z kolekcjonerskim (przynajmniej w założeniu) wydaniem partytury pewnie też nie szczędziłbym krytyki. Czemu? Rondo Kolumba różni się bowiem od przebojowych i rzucających w wir akcji, ścieżek dźwiękowych, przy których czas biegnie jak z bicza strzelił.

Zasadniczą różnicę stanowi ubogi, jak na partytury Briana Tylera, aparat wykonawczy. Obok oktetu smyczkowego słyszymy tu bowiem tylko elementy perkusji, fortepian, wibrafon oraz marimbę. Najbardziej jednak imponuje fakt, że powszechnie oskarżany o bezmyślność, kompozytor, całkiem zgrabnie radzi sobie w tym jakże specyficznym instrumentarium – tak w filmie, jak i poza nim. Jako że ideą projektu było zbudowanie ciężkiego klimatu, nawiązującego miejscami do stylistyki noir lansowanej przez Bernarda Herrmanna, kompozytor siłą rzeczy musiał postawić na mroczne przeciągłe frazy smyczkowe. Niemniej jednak nie zniechęciło to Tylera do eksperymentowania ze współczesną metodyką budowania napięcia i opierania elementów akcji na solidnej bazie rytmicznej. Za takową posłużyło niezawodne smyczkowe ostinato, które bezbłędnie kieruje naszą wyobraźnię w rejony twórczości Johna Powella, zwłaszcza tej związanej z serią o Jasonie Bournie. Sama liryka w jej smyczkowo-fortepianowych konstrukcjach odwołuje się rzecz jasna do wielu podobnych prac Tylera opieranych na ambientowym, przetworzonym brzmieniu (np.: Godsend, Nowe życie, czy Wersja ostateczna). Jednakże wejście z tym wszystkim na tory bardziej kameralnego wykonania jest pewnego rodzaju novum w karierze kompozytora. Od schematyzowania nie ucieka z kolei w kluczowym elemencie partytury – w warstwie tematycznej.


Na potrzeby Ronda Kolumba stworzono trzy motywy zazębiające się w ramach jednego przewodniego. Standardowo już na albumach Tylera, otwierający płytę Main Title prezentuje nam suitę, która stosunkowo dużo mówi nam o charakterze kompozycji. Rozwinięciem owej muzycznej myśli jest tytułowy Columbus Circle z przepiękną solową wiolonczelą na czele. Jeżeli ktoś powątpiewał w techniczne umiejętności Tylera do tworzenia zgrabnych konstrukcji harmonicznych, to ten właśnie utwór winien być skutecznym narzędziem obalającym wszelką bezpodstawną krytykę. Tym bardziej, że kompozytor osobiście troszczy się o instrumentacje swoich utworów. O wartości takowych przekonywać się będziemy w miarę odkrywania kolejnych fragmentów ścieżki dźwiękowej. Naszej uwadze na pewno nie umkną ciekawie skonstruowane, ale nie pozbawione charakterystycznego tylerowego fermentu, Exit Strategy, czy też prawie dwunastominutowy epilog w Puzzle Pieces. Osobną jakość stanowi krótki utwór akcji, Emerging, przypominający warsztatowo bardziej Jamesa Newtona Howarda aniżeli typowy, dudniący action-score od Briana Tylera.



Niestety podejmowane przez kompozytora eksperymenty bardzo szybko powszednieją, a w miarę upływu czasu zaczynają po prostu nużyć. Najsłabszym ogniwem okazuje się dyktujące tempo akcji, ostinato. Owszem, na krótką metę stanowi ono ciekawy zabieg zaskakująco dobrze odnajdujący się w ubogim brzmieniu orkiestrowym, niemniej po trzech kwadransach słuchania ma prawo odezwać się swoistego rodzaju zmęczenie materiału. Nie oszukujmy się, do finezji Johna Powella niestety Tylerowi daleko. Całe szczęście z pomocą przychodzi underscore utrzymany w noirowym, często również melancholijnym tonie. Po raz pierwszy chyba w karierze Amerykanina jego muzyka tak mocno skupia się na detalach, na pojedynczym, oderwanym od polifonii, brzmieniu. Nie zabrakło rzecz jasna smutnej liryki, która w Rondzie Kolumba kojarzona jest głównie z postacią Abigail. Choć utwory pokroju Abigail’s Story, czy Agoraphobia nie powalają na kolana swoim geniuszem, a na płycie jawią się jako poprawne plumkadełko, to jednak znajdują swoje uzasadnienie w kontekście filmowym. Poza tym jasno odwołują się do warsztatu współczesnych ikon muzycznego dramatu, na przykład Alexandre Desplata.



Błędnym byłoby jednak stwierdzenie, że zrozumienie partytury Tylera wiązać się musi ze znajomością filmu Gorge’a Gallo. Przyswojenie samej koncepcji obrazu daje nam wystarczające rozeznanie i usprawiedliwienie działań kompozytora. Nie oznacza to tym samym, że Rondo Kolumba jest prostolinijnym i genialnie przyswajalnym dziełem. Jak większość podobnych gatunkowo partytur wymaga sporej atencji ze strony słuchacza. Myślę jednak, że zaowocuje ona całkiem ciekawymi doznaniami muzycznymi. Osobnym problemem jest natomiast sposób zaprezentowania tejże muzyki, a mianowicie długość albumu soundtrackowego, który spokojnie mógłby zamknąć się w trzech kwadransach dobrze przemontowanego materiału. Abstrahując jednak od wydawniczych mankamentów, należy mieć tylko nadzieję, że Brian Tyler częściej ulegał będzie urokom niszy… Jeżeli nie dla rozwoju własnego warsztatu, to chociażby po to, aby naładować baterie przed kolejną serią głośnych hollywoodzkich projektów.


Najnowsze recenzje

Komentarze