Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Secret of NIMH, the (Dzielna pani Brisby)

(1982)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 28-03-2012 r.

Gdy Don Bluth rezygnował ze stanowiska animatora w studiu Walta Disney’a (pracował m.in. przy takiej produkcji jak animowana wersja Robin Hooda), pewnie jego włodarze nie spodziewali się, że wkrótce w jego osobie wyrośnie im największy konkurent na polu pełnometrażowych filmów rysunkowych. Nawet jeśli samo nazwisko reżysera niewiele mówi, to podejrzewam, że każdy zetknął się z takimi tytułami jak An American Tail; The Land Before Time; Wszystkie psy idą do nieba; Dzielny mały Toster czy Anastazja. Co prawda Bluth nie osiągnął z żadną produkcją takiego sukcesu, jakie Disney święcił z animacjami w latach 90. albo jakie obecnie przypadają Pixarowi, niemniej w latach 80., aż do premiery Małej Syrenki, temu twórcy udało się zostawić w tyle legendarne studio Myszki Miki.

A wszystko zaczęło się w roku 1982, od adaptacji książki Mrs. Frisby and the Rats of NIMH Roberta C. O’Briena. Bluth miał wówczas jednak pecha, bo jego film pojawił się w kinach w czasie, gdy królował w nich spielbergowski E.T.. Ten fakt, oraz kiepska reklama i promocja sprawiły, że film zarobił ledwie dwa razy tyle, ile kosztował, choć oceniany był – i dalej jest – bardzo dobrze. Były też inne perturbacje. Przede wszystkim imię głównej bohaterki książki brzmiało tak samo jak zdobywająca wtedy popularność zabawka dla psów – frisbee. Celem uniknięcia pozwów ze strony producenta, korporacji Wham-O, wyrzucono ją więc z tytułu, w którego oryginalnej wersji został tylko tajemniczy The Secret of NIMH, ale pozostawało pytanie, co zrobić z nim w filmie. Zdecydowano się na zmianę pierwszej litery na „B” (i stąd polski tytuł Dzielna pani Brisby) i większość aktorów musiała dogrywać kwestie, w których owo imię pada. Niestety w studiu nagraniowym nie mógł pojawić się John Carradine i tu błysnąć musieli montażyści dźwięku, którzy wykorzystali „B” z innych jego wypowiedzi i podłożyli tak, by z „Frisby” zrobić „Brisby”.

Pomimo wszelkich kłopotów i braku komercyjnego sukcesu The Secret of NIMH dziś uważany jest chyba za najlepszy obraz Dona Blutha. Połączenie klasycznej bajki dla dzieci ze zwierzęcymi bohaterami (mysia wdowa szuka ratunku dla swojego synka), z elementami współczesnymi (laboratoryjny wątek szczurów wiążący się z tytułowym skrótem), utrzymane jest w zaskakująco mrocznej stylistyce fantasy, której klimatem bliżej do takich produkcji jak Fire and Ice; Ciemny kryształ albo Labirynt, niż standardowej animacji dla młodego widza, zwłaszcza kojarzonej przez pryzmat disney’owskich musicali. W kreacji tej posępnej atmosfery, pełnej tajemniczości i mistycyzmu, grafików i animatorów wydatnie wspomaga kompozytor ścieżki dźwiękowej, który wprawiony był w bojach przy filmach z szeroko pojętej fantastyki, horrorach i thrillerach, ale w animacji zaliczył tu swój debiut. Był nim legendarny Jerry Goldsmith.

Zgodnie z tym, co napisałem wyżej, amerykański kompozytor nie zamierzał bynajmniej napisać radosnego, pogodnego score pod „film dla dzieci”, przepełnionego mickey-mousingiem i tego typu zabiegami. Goldsmith, który w zbliżonym czasie pisał Poltergeista, pozostał w tych samych klimatach i sięgnął po podobne zabiegi, jak w przypadku horroru Tobe’a Hoppera, choć nadając im nieco łagodniejszą wymowę. Nie zabraknie jednak i nerwowego suspensu, i pewnych dysonansów oraz atonalności, czy wreszcie underscore, które to równie dobrze można by podłożyć pod kino grozy dla dorosłego widza. Choć gdzieniegdzie da się usłyszeć pewne ilustracyjne zabiegi przypominające, że słuchamy jednak score z obrazu dla dzieci. Muzyka akcji ma już za to w sobie więcej atrybutów przygodowych i może się podobać, zwłaszcza najciekawsi jej przedstawiciele na albumie, czyli The Tractor; The House Raising a zwłaszcza Allergic Reaction/Athletic Type. Kompozytor w charakterystyczny dla siebie sposób rozkłada akcenty pomiędzy smyczki a sekcję dętą, zdarza mu się sięgać także po cymbały.

Baśniowość i mistyczność opowieści Jerry Goldsmith buduje w sposób, jaki dziś możemy uznać za dość oczywisty. Amerykanin sięga po chór, raz wykorzystując głosy męskie, raz żeńskie, a innym razem mieszane i zdarza się to nawet na przestrzeni jednego utworu. Chór często wchodzi cicho, niemal niezauważenie i narasta aż do kulminacji. Mistrzowsko prowadzony przez kompozytora zabieg za każdym razem wypada świetnie i buduje muzyczno-filmową magię.

Jako, że mamy do czynienia z kompozycją z lat 80. i to jeszcze z filmu animowanego, nie mogło się obejść bez wyrazistego tematu głównego. Nie jest on z pewnością nadużywany, ale nie może być problemu z jego wychwyceniem, tym bardziej, że oparto na nim jedyną filmową piosenkę – Flying Dreams. W samym filmie pojawia się jako delikatna kołysanka śpiewana przez główną bohaterkę swojemu synkowi, zaś na napisach końcowych zabrzmi śpiewana głosem męskim. Melodia jest bardzo ładna, spokojna (choć gdy pojawia się w niej trąbka, dodaje jej to nieco rozmachu) i wpadająca w ucho zarazem. U wielu kompozytorów byłby to pewnie jeden z piękniejszych i niezapomnianych tematów w karierze. U Goldsmitha, który wspaniałych „main theme’ów” miał na pęczki, nieco niesłusznie chyba temat z Dzielnej pani Brisby bywa nieco zapominany i niedoceniany.

To samo chyba można też powiedzieć o samym score. Trochę niedocenianym, głównie przez dużą ilość świetnych, jeszcze lepszych od niego prac, jakie w karierze miał Jerry Goldsmith. Nie zmienia to faktu, że debiut kompozytora w animacji wypadł ze wszech miar udanie, a The Secret of NIMH to kompozycja dobra, miejscami nawet bardzo dobra, która stanowiła też pewne podwaliny pod późniejszą i bardziej znaną partyturę osadzoną w klimatach fantasy, a mianowicie Legendę. Dzielna Pani Brisby na krążku ukazała się kilkakrotnie, za każdym razem prezentując ten sam materiał. Aczkolwiek, gdy Varese wznowiła album w roku 1994, zmieniła nie tylko okładkę, ale i, w porównaniu z zaprezentowaną poniżej, kolejność utworów. Przywrócono im wówczas chronologię, za jednym niezrozumiałym wyjątkiem, gdyż tu poprawnie umiejscowioną na końcu Flying Dreams w wykonaniu Paula Williamsa, wepchnięto w środek krążka. Myślę jednak, że akurat kolejność nie ma tu większego znaczenia. Score może ma pewne przestoje czy mniej interesujące momenty, pewne zabiegi dla niektórych słuchaczy mogą wydawać się dziś nieco staroświeckie, jednak nie zmienia to faktu, iż jest to pozycja godna uwagi i jeden z najciekawszych score’ów jakie napisano dla amerykańskiej animacji w latach 80.

Najnowsze recenzje

Komentarze