Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Sardy

Ghost Rider: Spirit of Vengeance

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-03-2012 r.

Namiętny romans Hollywoodu z komiksowymi superbohaterami zaczyna powoli wymykać się spod kontroli. Jeszcze kilka lat temu wytwórnia Columbia Pictures naraziła się na ostrą falę krytyki za niezbyt rozważnie popełnioną adaptację przygód Ghost Ridera. Wydawać by się mogło, że decydenci wyciągną odpowiednie wnioski i ewentualne próby pociągnięcia dalej tej historii okraszą przynajmniej dobrym scenariuszem. Niestety, w chwili gdy projekt trafił w ręce autorów Adrenaliny, Marka Neveldine’a i Briana Taylora, wszelkie nadzieje o dobrym kinie akcji spełzły na niczym. Spirit of Vengeance to jedna z największych sequelowych porażek z jakimi miałem do czynienia. O ile pierwszy Ghost Rider pozostawiał wiele do życzenia, to jego kontynuacja jest już istną kpiną z widza oczekującego od filmu solidnej rozrywki. W Spirit of Vengeance zawiodło właściwie wszystko – począwszy od słabego aktorstwa, poprzez suche jak wafel ryżowy dialogi oraz scenariusz, a skończywszy (pomimo szumnie reklamowanego 3D) na amatorskiej realizacji przypominającej budżetowe produkcje „direct-to-video”. Problemów z finansami nie dało się ukryć również w warstwie muzycznej.



Z nieskrywaną nostalgią wspominam czasy, kiedy krytykowano Christophera Younga za zbyt daleko posunięty patos w Ghost Riderze. Nie przebierając w środkach zorganizował nam bowiem pełnoorkiestrową orgię okraszoną apokaliptycznymi partiami chóralnymi i niewybrednymi gitarowymi riffami. Na pewniej płaszczyźnie mogło to brzmieć nieco efemerycznie, zbyt agresywnie, ale nikt nie polemizował z faktem, że partytura Younga doskonale spełniała swoje podstawowe funkcje. Czemu więc nie zaangażowano tego kompozytora po raz kolejny? Oficjalnych przyczyn nie podano, ale nie trudno było wydedukować co tak naprawdę o tym przesądziło. 75-milionowy budżet w jakim próbowano zamknąć Spirit of Vengeance już na wstępie podciął skrzydła ekipie realizującej ten projekt. Sięgnięto więc po tańsze rozwiązania, a takowym był najwyraźniej David Sardy – kompozytor bez większej renomy w branży filmowej, posługujący się raczej prostymi środkami muzycznego wyrazu.

Patrząc na dotychczasową twórczość Sardy’ego, z jednej strony ogarnia mnie smutna konsternacja, ale z drugiej wcale nie dziwni fakt, że producenci zdecydowali się właśnie na niego. Twórca Zombieland opanował bowiem do perfekcji rzemiosło łączenia fuzzu gitarowego z prostymi orkiestrowymi melodiami. Wywodzi się wszak ze środowisk rockowych i punkowych, a nabyte doświadczenie idealnie sprawdza się na gruncie mrocznego, dynamicznego kina akcji. Czego więcej potrzeba do zilustrowania takiego filmu, jak Ghost Rider? Odrobiny kreatywności w zakresie podejmowanych działań? Zapewne, choć aparat wykonawczy również może świadczyć o kompetencjach twórcy. Cóż, w przypadku Spirit of Vengeance nie mamy do czynienia ani z tworem kreatywnym, ani genialnym pod względem technicznym, ale z typowym rzemiosłem ukierunkowanym głównie na „wypełnianie” przestrzeni. Na podkreślanie demonicznej natury głównego bohatera i jego czynów. Rozpatrując więc partyturę Sardy’ego tylko pod kątem filmowym można pokusić się o stwierdzenie, że popełnił on raczej poprawne tło porozumiewające się z widzem w bardzo konwencjonalny sposób. W sposób odwołujący się rzecz jasna do utartych w branży schematów. Bardziej zastanawiającą sprawą jest natomiast kwestia wykonania owej muzyki. Ale ten problem uderzy nas dopiero wtedy, gdy postanowimy zmierzyć się z albumem soundtrackowym.

Montaż płyty, a raczej zupełny brak takowego, już na samym początku skreśla tę pozycję z grona interesujących. Wydawcy zaprezentowali nam bowiem prawie kompletną partyturę, co w przypadku tak anonimowego dzieła jakim jest Ghost Rider 2 ociera się wręcz o groteskę. Poza wspomnianym tutaj problemem edytorskim pojawia się jeszcze jeden – atrakcyjności zaprezentowanego materiału. Nikt chyba nie łudził się, że Sardy będzie w stanie dorównać poziomem Youngowi, ale to, co popełnił Amerykanin spokojnie nazwać można muzycznym ślizganiem się od sceny do sceny. Najbardziej boli jednak fakt, że kompozytor kompletnie zignorował kwestię zaangażowania do projektu jakiegoś charakterystycznego tematu – ot chociażby tego, który na potrzeby pierwszego filmu stworzył Chritopher Young. Spirit of Vengeance jawi się więc jako twór bezbarwny i pozbawiony rdzenia wokół którego można było skupić większość dynamicznych fragmentów partytury. Zamiast tego mamy cały szereg mało znaczących i nijak absorbujących uwagę słuchacza melodii. Gro muzyki akcji ugina się pod ciężarem ostrych riffów gitarowych, których rytmiczną warstwą nośną jest perkusja. Towarzyszące im smyczki i instrumenty dęte blaszane nie stwarzają właściwie większego pola do zaistnienia arcyciekawych aranżacji. Wszystko wydaje się tutaj napisane od linijki, na autopilocie, w pośpiechu i niekiedy na zasadzie sound designu. Warto przeto dodać, że owe orkiestrowe akcenty są w głównej mierze efektem studyjnej pracy przy tak zwanej stacji roboczej. Nie to jednak denerwuje najbardziej w partyturze Sardy’ego. Najbardziej denerwuje nieporadność w posługiwaniu się tymi środkami.

Ohydną manierą wśród początkujących kompozytorów stało się nieumiejętne korzystanie z rytmicznego ostinato. Chwytają się go w momencie, gdy nie do końca są oni pewni w jakim kierunku należałoby popchnąć muzykę. Błądzą niczym dziecko we mgle zastanawiając się, czy godzi się w tym miejscu sięgnąć po pełen arsenał instrumentalny, czy ograniczyć się tylko do zbudowania tekstur… Efektem tego są więc proste do bólu konstrukcje rytmiczne z naniesionymi nań wybranymi frazami melodyjnymi. A i tak tłumione jest to później przez natłok efektów dźwiękowych… Niewiele więcej dzieje się we wspominanej już wyżej muzyce akcji, która de facto bardzo ściśle związana jest z agresywnymi, elektronicznymi formami wyrazu. Słuchając Spirit of Vengeance odnosiłem czasami wrażenie, że kompozytor bardziej aniżeli pierwszym filmem z serii, wzorował się ekranizacją gry Doom, gdzie z równie zastanawiającym zapałem Clint Mansell serwował nam metalowy jazgot i „brudny” ambient. Reasumując, brzmi to jakby ciężarówka pełna noży wjechała do hurtowni pił elektrycznych. Owszem, tłumaczyć to można polityką studia, które już u progu prac nad Spilit of Vengeance, stwierdziło, że chce filmu mrocznego, oderwanego od cukierkowatej opowiastki z części pierwszej. Niestety stanowczość i powaga owego brzmienia systematycznie podkopywane są przez miałkie aranże i budżetowe wykonanie.

Niemniej jednak totalnej katastrofy nie ma. Ścieżka dźwiękowa do drugiego Ghost Ridera broni się bowiem kilkoma ciekawymi momentami. Takowymi są na przykład fragmenty triumfalnych „powrotów” Ridera, gdzie obok perkusji, gitar i samplowanej orkiestry pojawia się również apokaliptyczny chór. Co więcej, poprawie ulega również techniczna strona partytury, w tym także orkiestracje (z łezką w oku wspominamy wtedy kompozycję Younga). Szkoda tylko, że starania Sardy’ego przypominają bardziej trailerowe, pełne patosu granie, aniżeli dopracowaną pod każdym względem materię ilustracyjną. Aby się o tym przekonać nie trzeba poświęcać aż godziny swojego życia na przesłuchanie całego albumu. Wystarczy że sięgniemy na przykład do ostatnich dziesięciu minut. Potyczka Ridera z Roarke’m zaczyna się niepozornie, ale w miarę rozwoju wydarzeń muzyka staje się, że tak to określę, bardziej „apetyczna”.

Czy więc techniką montażu dałoby się zrobić z tego przygnębiająco długiego albumu coś bardziej przystępnego? Myślę że tak, choć zapewne nie zmieniłoby to ogólnego wizerunku partytury Davida Sardy’ego. Niestety jest to tylko niszowe rzemiosło ukierunkowane na popcornową wizualną rozrywkę. Osobiście polecam ponowne sięgnięcie do kompozycji Christophera Yunga, a o jej sequelu po prostu zapomnieć.


Inne recenzje z serii:

  • Ghost Rider
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze