Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Star Wars Episode I: The Phantom Menace (Gwiezdne Wojny: Mroczne Widmo)

(1999/2012)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-02-2012 r.

Najpierw powstały trzy. Potem świat obiegła plotka, że ma ich być w sumie dziewięć, no ale w końcu „tylko” sześć z nich ujrzało światło dzienne. O czym mowa? Oczywiście o najsłynniejszej sadze George’a Lucasa. Nakręcana od 1997 roku PR-ka na klasyczną trylogię Gwiezdnych Wojen użyźniała grunt przez pojawieniem się nowych epizodów, które, jak to zapowiadano, „miały zrewolucjonizować serię i wzbogacić ją o nowe treści”. Rzeczywistość pokazała że sukces co prawda był, ale na tle technicznym, gdyż mordercza praca speców od CGI z Industirial Light & Magic przeszła już do historii kina. A same filmy? Cóż, spuśćmy na nie zasłonę milczenia. Wiele już Lucasowi się dostało za to, co popełnił. Rozpoczynające tę farsę Mroczne Widmo jest filmem w równej mierze fascynującym, co irytującym. Fascynującym, gdyż zaglądamy w głęboką przeszłość tego, co kształtowało fabułę Starej Trylogii, poznajemy nowych bohaterów, jesteśmy świadkami spektakularnych walk na miecze świetlne… A irytującym, bo po planie plątało się między innymi coś takiego:

Fani Gwiezdnych Wojen mogli jednak czuć się dumni wychodząc z sal kinowych w maju 1999 roku. Chyba nikt nie wątpił w to, że Maestro stanie na wysokości zadania i stworzy coś godnego poprzednich trzech gwiezdnowojennych partytur. Natomiast mało kto spodziewał się niemalże zupełnego odejścia od dotychczasowej spuścizny. W przeciwieństwie do malkontentów, kompozytor wiedział, że nowa historia wymaga świeżego spojrzenia na podejmowaną przez Lucasa tematykę – także od strony muzycznej. Oczywiście pewnych „stałych” nie godziło się zmieniać, a były nimi między innymi: fanfara rozpoczynająca film i temat Mocy. Na przestrzeni partytury pojawiło się rzecz jasna jeszcze kilka innych, bardziej subtelnych nawiązań, ot chociażby do tematu Yody, Imperatora, czy Dartha Vadera. Nie stanowiły one jednak trzonu palety tematycznej. Co zaś się tyczy pozostałych treści – tutaj John Williams miał bardzo dużo swobody.

I właśnie takie rozluźnienie sprawiło, że Mroczne Widmo wyszło naprzeciw słuchaczom z nowym mocnym akcentem tematycznym, który przeszedł do historii kina. Warto tylko wspomnieć, że chyba po raz pierwszy w historii telewizji muzycznych, filmowy montaż z patetyczną muzyką orkiestrowo-chóralną bił się o pierwsze miejsca list przebojów! Duel of the Fates przez ponad pół roku nie znikał z ramówek MTV, VIVY i innych karmiących się na co dzień komercją, stacji. Pomijając całą pompę, jaka towarzyszyła promocji ścieżki dźwiękowej do Mrocznego Widma, trzeba przyznać, że było to dzieło znakomite – stanowiące bez wątpienia highlight w twórczości Johna Williamsa. Wypuszczony przez Sony Classical album sprzedawał się w milionach egzemplarzy bijąc rekordy Titanica, a kompletne (niestety bardzo słabo zmontowane) wydanie tej partytury również znalazło swoje grono odbiorców. Nie dziwne zatem, że gdy po 13 latach do kin trafia odświeżona wersja filmu Lucasa, wytwórnia Sony również chce nieco uszczknąć z tego złotego cielca.

W informacji o ponownym pojawieniu się ścieżki dźwiękowej do Mrocznego Widma dopatrywałem się próby rehabilitacji po niezbyt udanym „Ultimate Edition”. Ale jak się wkrótce okazało pazerność decydentów tego fonograficznego molocha przechodzi wszelkie wyobrażenia… Bo jak inaczej nazwać można przepakowanie oryginalnego albumu soundtrackowego do nowego pudełka z nową okładką? No dobrze, w ramach bonusu pojawił się jeszcze jeden utwór, a mianowicie dialogowy montaż wspomnianego wyżej Duel of the Fates. I co z tego? Znajdzie się ktoś, kto z tego tytułu krzyknie z radości? Nawet jakby, to warto mieć świadomość, że mamy do czynienia z klasyczną re-edycją i w takim właśnie kontekście będziemy oceniać nowe wydawnictwo Sony Classical.



Nie od dziś wiadomo, że Maestro ma bzika na punkcie skrupulatnego montowania materiału popełnionego na rzecz filmu. Efektem tego jest zgrabnie zaprezentowany 70-minutowy album, którego utwory przypominają bardziej suity tematyczne, aniżeli ilustracją jako taką. Ma to oczywiście swoje dobre jak i złe strony, bowiem estetyka albumu okupiona jest najczęściej ogólnym pomieszaniem z poplątaniem w chronologii partytury. Daleko szukać nie musimy, gdyż otwierający album Star Wars Main Title and The Arrival at Naboo klei w sobie takie dwa dwa, wydawać by się mogło, bezsensowne momenty muzyczne. Temat główny i fragment z przylotu Jedi na statek Federacji są jak najbardziej na miejscu, ale jak tutaj wytłumaczyć obecność fanfary ze sceny lądowania na Courscant? Takich „sklejek” na przestrzeni całej płyty jest pełno. Ot na przykład The Sith Spacecraft and The Droid Battle przeskakujące bez skrępowania po skrajnie różnych momentach filmowych, czy Qui Gon’s Noble End, w którym znalazły się fragmenty… ewakuacji z Naboo na Tatooine. Owszem, można mieć do wydawców żal za tak dalece posuniętą ingerencję w oryginalne nagranie, aczkolwiek moim skromnym zdaniem przysłużyło się to tak zwanemu „listening experience”. W sumie nie jest to pierwsza tego typu „składanka” w karierze Maestro. Jego albumy soundtrackowe cechują się dbałością o każdy szczegół i troską o jak najlepszy odbiór całości.


Niewątpliwym plusem takiego podejścia było zatem wyeksponowanie najważniejszych treści, jakie niosła za sobą oryginalna partytura Williamsa. A do takowych zaliczyć należy z pewnością dwie ostoje albumu soundtrackowego, czyli temat epickiej konfrontacji Jedi z Darthem Maulem oraz temat Anakina. Wspomniany wyżej Duel of the Fates to klasa sama w sobie, natomiast motyw młodego Dartha Vadera (Anakin’s Theme) jest przyjemnym dla ucha elementem rozpościerającym nad kompozycją płaszcz melancholii. Wszak dzieciństwo Anakina nie należało do najpiękniejszych, a sama jego postać wydaje się w tym filmie jakby na rozdrożu. Rola tego tematu jest zatem systematycznie pomniejszana w toku toczącej się dalej akcji i upewniania się młodego bohatera co do swojej roli w Zakonie Jedi.

Błędem byłoby jednak ograniczyć Mroczne Widmo tylko do dwóch charakterystycznych tematów. Partytura Johna Williamsa to wspaniały festiwal wpadających w ucho melodii i ich genialnych aranżacji. Doskonałym tego przykładem są wszelkiego rodzaju sceny batalistyczne, gdzie doświadczamy mistrzowskiego wręcz posługiwania się potężnym, patetycznym brzmieniem. Marszowy motyw droidów dokonujących inwazji na planetę Naboo (segment The Droid Invasion) równie mocno odbija się na wyobraźni słuchacza co pełna patosu interpretacja słynnego Duel of the Fates w utworze The Appearance of Darth Maul. A przecież mamy jeszcze dwa inne kluczowe wątki akcji w filmie – próbę odbicia pałacu Amidali oraz zniszczenia stacji dowodzenia robotami – również okraszone solidną porcją dynamicznego orkiestrowego grania (Panaka and the Queen’s Protectors).

Ostudzenie tego hurra-optymistycznego grania przynosi dramatyczny finał pojedynku pomiędzy Jedi, a Darthem Maulem. Poruszająca scena śmierci Qui-Gona odbiła się rzecz jasna na warstwie muzycznej, której ładunek emocjonalny w tym miejscu porównać można tylko do analogicznych fragmentów z Powrotu Jedi. Następujące po niej sceny przynoszą kolejną porcję smutnej w wymowie liryki. Na uwagę zasługuje utwór ilustrujący naradę Obi-Wana z Yodą, gdzie John Williams w sugestywny sposób podkreśla wątpliwości Mistrza Yody co do przyszłości młodego Anakina – w tle pojawia się parafraza Marszu Imperialnego. Wspomniane wyżej koneksje z Powrotem Jedi dają się również zauważyć w samej końcówce filmu, gdy ogarnięta euforią planeta Naboo świętuje swoje zwycięstwo nad Federacją Handlową. Podniosła fanfara z Augie’s Great Municipal Band przechodzi w charakterystyczną już dla filmów z gwiezdnowojennego uniwersum, suitę finałową.



Mało jest albumów soundtrackowych, w których każdy utwór stanowiłby jakość samą w sobie. Mroczne Widmo jest właśnie takowym albumem. Gruntowne opisanie walorów tej niespełna osiemdziesięciominutowej płyty mogłoby się właściwie sprowadzić do analizy track-by-track. Analizy wyciągającej z niemalże każdej minuty muzyki jakąś ciekawostkę. Oczywiście ten skromny krążek nie wyczerpuje geniuszu, jaki John Williams popełnił do słabego w gruncie rzeczy filmu Lucasa. Aż szkoda, że Sony Classical pokpiło sprawę z kompletnym dwupłytowym albumem tej ścieżki dźwiękowej. Bardziej chyba od tego partactwa wolę opisywaną tutaj skromną, ale reprezentacyjną reedycję albumu sountrackowego z 1999 roku.


Bardzo polecam!

Inne recenzje z serii:

  • Star Wars: Thee Phantom Menace (Ultimate Edition)
  • Star Wars: Attack Of The Clones
  • Star Wars: Revenge Of The Sith
  • Star Wars: A New Hope
  • Star Wars: The Empire Strikes Back
  • Star Wars: Return Of The Jedi
  • Star Wars: Shadows Of The Empire
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze