Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Cliff Martinez

Contagion (Epidemia strachu)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-01-2012 r.

Kiedy przypominam sobie film Wolfganaga Petersena, Epidemia, aż łezka kręci mi się w oku. Czemu? Oglądając tego typu widowiska zaczynam tęsknić za latami dziewięćdziesiątymi, kiedy aparatem budującym grozę i napięcie w muzyce filmowej była głównie orkiestra symfoniczna i subtelna elektronika. Rozwój techniki i ewolucja poglądów, sprawiły, że obecnie ciężar ten spada coraz częściej na brzmienie syntetyczne, tudzież sample kreujące pozbawioną emocji (i niekiedy treści) teksturę ambientową. Najgorsze jest chyba to, że coraz bardziej zaciera się granica pomiędzy poprawną ilustracją, a zwykłą popierdółką bazowaną na cierpkim bicie lub ostinato. Pokutujące przy tym twierdzenie, że dobrze zaprogramowany kawałek ambientowy jest wysokiej próby zabiegiem artystycznym nijak mnie do siebie nie przekonuje. Bardziej słuszna wydaje się opinia, że ambient genialnie sprawdza się jako czynnik generujący specyficzny, mroczny klimat. Niemniej muzyk z krwi i kości spoglądając na ten „original motion sound-designed soundtrack” uśmiechnie się tylko pod nosem, bo doskonale wie, że niezależnie od aparatu wykonawczego, liczy się przede wszystkim pomysł, a tych we współczesnej muzyce filmowej jest jak na lekarstwo. Nie wiem, być może z tego właśnie powodu taką męczarnią jest dla mnie najnowsze, trzygodzinne dzieło duetu Reznor – Ross, Dziewczyna z tatuażem i tym podobne suchary. Krytyki nie szczędzę również kompozycji Cliffa Martineza do filmu Epidemia strachu.

Wbrew mocnemu, jak zwykle przerysowanemu przez Polaków, tytułowi, film Stevena Soderbergha wcale nie straszy. Od wspomnianego wyżej dzieła Petersena różni się znacznie, a to przede wszystkim dlatego, że do kwestii rozprzestrzeniania się zarazy podchodzi bardziej… metodycznie, żeby nie powiedzieć, skrupulatnie. Wszelkiego rodzaju dynamiczne montaże, spektakularne wydarzenia i nieoczekiwane zwroty akcji nie są domeną, raczej „leniwego” dzieła Soderbergha. Niemniej Epidemia strachu (poza mało istotnymi wątkami pobocznymi) daje nam do zrozumienia, że mimo tak dalece rozwiniętej medycyny potrzeba niewiele, aby pogrążyć naszą cywilizację w chaosie. Świadomość bezradności w sytuacji, gdy śmierć puka do naszych drzwi przeradza się z czasem w dramatyczny bunt przeciwko takiemu stanowi rzeczy. A nawet i w tak osobliwej sytuacji zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce na tym solidnie zarobić.

Jak widać chociażby z powyższego opisu, film Soderbergha dostarczył wielu ciekawych zagadnień do przemyślenia, stworzył idealne wręcz warunki do targnięcia się na dramatyczną i tematyczną ścieżkę dźwiękową, niekoniecznie odwołującą się do klasycznych, orkiestrowych wzorców. Przykro mi to mówić, ale po raz kolejny miast sprawnej ilustracji z chociażby drobnym przebłyskiem inwencji twórczej, otrzymaliśmy wyprany z emocji muzyczny design, który ani od strony melodyjnej ani technicznej nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Dziwi to tym bardziej, że za projekt ten odpowiedzialny był jeden z bardziej „ogarniętych” twórców elektronicznej muzyki filmowej, Cliff Martinez – człowiek zdający się rozumieć kino na tyle, aby stworzyć świetne i nie pozbawione emocji, dark-ambientowe ścieżki, takie jak Traffic, czy też Solaris. W czym więc problem?

Na pewno nie w stylistyce. Bardziej skłaniałbym się ku tezie, że Martinez najzwyczajniej w świecie olał sobie ten projekt – odgrzał stare kotlety (zaprogramowane sample) i podjął dosłownie minimalny wysiłek, aby mroczny klimat filmu Soderbergha prolongować również na warstwę muzyczną. Jednakże owa specyficzna, „ciężka” atmosfera ścieżki dźwiękowej zdała swój egzamin tylko połowicznie. Jeżeli bowiem za sukces kompozytora poczytać można sztampowe potraktowanie scen ukazujących rozwój epidemii, to już z kolei wątki poboczne zostały przez niego niemalże pominięte (nawet dramatyczna scena, gdy Mitch dowiaduje się o śmierci żony została ozdobiona… ciszą). A szkoda. Można było z tego projektu wycisnąć o wiele więcej aniżeli dark-ambient okraszony rozpływającymi się w tle fortepianowymi akordami i niezbyt wymyślnymi frazami smyczkowymi.

Prawdziwa nędza tej kompozycji dociera do nas w momencie, gdy sięgniemy po album soundtrackowy. Ten 45-minutowy krążek zużywa niemalże całe pokłady naszej cierpliwości, a uwaga, którą tak usilnie skupiać będziemy w pierwszych minutach (gdy usłyszymy temat przewodni), już po kilku utworach rozproszy się bezpowrotnie. Rzadko zdarza mi się, abym po 5-10 przesłuchaniach jakiegoś albumu miał taką pustkę w głowie. Jedyne, co mogę pewnego powiedzieć o tej ścieżce, to to, że ma:

– efektowny początek zapamiętany jeszcze z filmu, gdzie montażowi rozprzestrzeniania się tajemniczego wirusa towarzyszył utwór They’re Calling My Flight

– podobne zakończenie równie ciepło wspominane z filmu (Bat & Pig)

– zrywający nas z letargu utwór akcji, Handshake, gdzie Martinez wyprowadza ciekawy fortepianowy temat.

Reszta spłynęła po mnie jak woda po kaczce.

Myślę, że nie ma sensu rozczulać się nad tym albumem i szukać na siłę czegoś, czego tam po prostu nie ma. A nie ma przede wszystkim pomysłu. Martinez odfajkował Epidemię strachu idąc po najmniejszej linii oporu. Nie dość, że nie wniósł absolutnie nic nowego do filmu Soderbergha, to jeszcze ugruntował w przekonaniu, że ambientem trzeba posługiwać się umiejętnie, a nie traktować go jako substytut zastępczy na chwilowy brak pomysłów.

Rzekłem.

Najnowsze recenzje

Komentarze