Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Star Wars Episode II: Attack of the Clones (Gwiezdne Wojny: Atak Klonów)

(2002)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Ponad 20 lat czekania, umiejętnie rozbudzane apetyty „odświeżaniem” starej trylogii i gigantyczny szum medialny towarzyszący premierze Mrocznego widma… Wspomina się to wszystko z nie lada sentymentem, bo do filmowej treści nie za bardzo chce się już wracać. Prequel słynnej gwiezdnowojennej sagi wywoływał mieszane uczucia, choć od strony techniczno-koncepcyjnej na pewno nie zawodził. Zgodnie z obietnicą otrzymaliśmy zatem historię młodości Dartha Vadera wplecioną w przełomowe dla Republiki wydarzenia. Wszystko za sprawą potężnego Palpateine’a, który zza kurtyny rozstawia swoje polityczne pionki. I w centrum tego wszystkiego stawiany jest dopiero odkrywający swoją wielką moc, Anakin Skywalker. Akcja Ataku klonów ma miejsce dokładnie dziesięć lat po wydarzeniach z Mrocznego widma. Skywalker jest już doświadczonym, ale ciągle niepokornym padawanem Obi-Wana Kenobiego. Na co dzień stara się godzić uczniowskie obowiązki z ukrytą miłością do Padme. Historię tę znają wszyscy, więc zagłębianie się w meandry fabularne drugiego epizodu Gwiezdnych Wojen jest tak samo bezsensowne, jak doszukiwanie się dobrych dialogów w tym całym filmowym przedsięwzięciu. Prawdą jest, że poza wizjonerstwem i umiejętnym przenoszeniem tych wizji na warstwę wizualną, Lucas jest po prostu słabym reżyserem. Atak klonów wydaje się zatem tak samo pretensjonalny, co intrygujący w swojej widowiskowości. Wszak pod koniec filmu z wielkim przytupem wkraczamy w najbardziej newralgiczny moment opowieści – w tytułową wojnę klonów.



O tym, jakie możliwości stawiała ona przed kontynuującym swoją pracę nad sagą, Johnem Williamsem, mogliśmy się przekonać już w ostatnich dwudziestu minutach widowiska… Właściwie nie do końca mogliśmy, bo w wyniku jakiegoś dziwnego konfliktu, nad którym spuszczono zasłonę milczenia, niemalże cała potyczka na Geonosis skwitowana została temp trackiem z Mrocznego widma. Cóż, takie jest właśnie Hollywood. Wracając jednak do omawianego tu Ataku klonów, to nie da się ukryć drobnego rozczarowania, jakie wywołało pierwsze zderzenie z filmowo-soundtrackową treścią. Kopalnia tematyczna poprzedniej partytury została tutaj w przedziwny sposób zapomniana, a takież samo bogactwo kryjące się za muzyką do starej trylogii cytowane było z wielką nieśmiałością. Atak klonów trafił natomiast na dosyć ciekawy okres w twórczości Williamsa, kiedy nie tematyka ani narracja okupowały jego wyobraźnię, ale liczne eksperymenty z różnego rodzaju instrumentarium – również tym współczesnym! Jakież zdziwienie ogarniało słuchacza, który w intensywnym pościgu po Coruscant dosłyszeć się mógł dźwięków gitary elektrycznej! Z nie mniejszą fascynacją przyjmowaliśmy również interesujące zabawy perkusjonaliami, stanowiącymi istotny element muzycznej akcji. Pozostała, liryczna odsłona partytury skąpana była natomiast w przepięknym, doszlifowanym do ostatniej nuty, williamsowskim romantyzmie. Nie bez mocnego akcentu tematycznego dedykowanego zakazanej miłości Anakina i Padme. Wszystkie te elementy – tudzież pasja, oddanie, doniosły charakter oraz niebezpieczeństwo kryjące się za ujawnieniem tego uczucia – krzyżują się w jednym z najbardziej okazałych idiomów tematycznych gwiezdnowojennej sagi. I gdyby nie on, to kto wie, czy Atak klonów nie utonąłby w funkcjonalnej, mało absorbującej teksturze.

Skuteczność opisywania filmowej rzeczywistości pogłębia doświadczenie sountrackowe – troszkę nadwyrężające cierpliwości słuchacza. Materiał wydany przez Sony Music dosyć szczelnie zapełnia dyskową przestrzeń, ale wrażenia z tym związane dalekie są od zadowalających. Nie da się nie odczuć zdecydowanego obniżenia poziomu treści – zwłaszcza w obrębie muzycznej akcji i wspomnianej wcześniej, finałowej bitwy, której tu po prostu nie ma. Cieszyć może tradycyjne podporządkowanie konstrukcji albumu tematyce. Na samym początku mamy więc wiadomą fanfarę, po której od razu przechodzimy do tematu Kamino skonstruowanego na rytmicznej bazie walca. Skąd taki pomysł na zilustrowanie oceanicznej planety, gdzie produkowane są klony? Ciężko to wytłumaczyć, aczkolwiek nie sposób odmówić tej melodii skuteczności, gdy na ekranie pojawiają się fale smagające miasto klonerów. Ocierający się o mistyczną wymowę motyw znajduje swoje rozwinięcie mniej więcej w połowie filmu, kiedy Obi-Wan Kenobi odwiedza tę placówkę. Niestety album skutecznie niweluje ten wysiłek, całkowicie pomijając dosyć ciekawą ilustrację Williamsa.

Nie brakuje natomiast krótkich fragmentów towarzyszących dwóm potyczkom Obi-Wana z łowcą nagród, Jango Fett. I jest to płaszczyzna budząca chyba największe kontrowersje związane ze ścieżką dźwiękową do Ataku klonów. Nie można bowiem nie odnieść wrażenia, że muzyczna akcja „podpina” się pod stworzone kilka miesięcy wcześniej utwory do filmu Spielberga, Raport mniejszości. Podobieństwo między Jango’s Escape, a Anderton’s Great Escape jest uderzające, a budowane na tym schemacie Bounty Hunter Pursuit zdecydowanie odbiera przyjemność ze słuchania tego soundtracku. Cały urok muzycznej akcji skupia się zatem na dziesięciominutowej sekwencji pościgu między zabudowaniami stolicy Republiki. Łatwo wpadająca w ucho, adekwatna do scenerii toczącej się akcji i przede wszystkim świeża – tak w skrócie można podsumować wrażenia jakich dostarcza Zam the Assassin and The Chase Through Coruscant. Eksperymenty z perkusjonaliami i gitarami elektrycznymi okazały się tutaj strzałem w dziesiątkę. Natomiast niewybredna symfonika wypełniła dramaturgiczne luki, dodatkowo ubogacając ten polichromatyczny twór.



Niestety im dalej zagłębiamy się w filmową treść, tym bardziej ścieżka dźwiękowa wytraca swoją moc sprawczą. Wspomniane wyżej sceny z udziałem Jango mogą się wydać równie pretensjonalne, co ilustracja pierwszego ataku furii młodego Anakina w The Tusken Camp and The Homestead Rzeź urządzona na ludziach pustyni powraca tematycznie do epickiego pojedynku z Darthem Maulem, co rodzi pytania o ideowe podstawy takiego posunięcia. Może mieć to głębsze podłoże we wspomnianym wyżej kreatywnym starciu z Georgem Lucasem, dzięki któremu prawdopodobnie nigdy nie usłyszymy utworów skomponowanych na potrzeby finałowej konfrontacji. A trzeba przyznać, że jej wprowadzenie w postaci Love Pledge and The Arena potrafi rozbudzić apetyty. Skonstruowane na marszowej rytmice, świetnie odnajduje się w wizualizacji wydarzeń rozgrywających się na arenie Geonosis.


I wydaje się, że jedynym elementem tej oprawy muzycznej, wobec którego nie powinniśmy mieć absolutnie żadnych obiekcji, to temat miłosny. John Williams po raz kolejny wspiął się tutaj na wyżyny swoich możliwości konstruując jeden z najpiękniejszych motywów w swojej karierze. Jego efekty podziwiać możemy w ujmującej suicie Across the Stars, przeprawiającej słuchacza przez wszystkie wątki i okoliczności tego trudnego romansu. Na tym utworze nie kończy się bynajmniej rola rzeczonego tematu. Na całej długości ścieżki dźwiękowej pojawia się on dosyć często i w przeróżnych odcieniach. Jest miejsce na sielankowe, liryczne granie, jak w przypadku The Meadow Picnic. Jest też nasycone potężnym ładunkiem emocjonalnym Love Pledge. Ta z pozoru niewinna melodia jest również silnym orężem w kreowaniu filmowej dramaturgii, czego przykładem jest chyba najlepiej zilustrowana scena epilogu, kiedy obrazy coraz bardziej militaryzującego się Coruscant przeplatane są z ciepłymi ujęciami ślubu Anakina i Padme. Brawurowe połączenie tematu Dartha Vadera z fragmentami Across the Stars ma prawo wprawić słuchacza w zachwyt. Tak samo zresztą jak tradycyjnie skonstruowana, suita końcowa, która poza tematem przewodnim sporo miejsca poświęca również miłosnej historii młodego Jedi i Padme. Krążek zamyka natomiast bonusowy utwór On The Conveyor Belt słyszany w jednej ze scen akcji poprzedzającej finałową konfrontację.



Wszystko więc na to wskazuje, że ścieżka dźwiękowa do Ataku klonów wcale nie jest tak złym produktem. Biorąc pod uwagę całokształt gatunkowej fantastyki oscylującej wokół space-operowych tematów, naprawdę nie jest źle. Gdy natomiast zestawimy tę partyturę z poprzednimi ilustracjami do filmów spod znaku towarowego Gwiezdnych wojen… No cóż, wrażenia mówią same za siebie. Na pewno mogło być lepiej i prawdopodobnie by było, gdyby w proces tworzenia tej oprawy nie wkradło się jakieś przemęczenie, nadmiar obowiązków, czy po prostu znużenie filmową treścią. Doszukiwanie się jakichkolwiek przyczyn takiego stanu rzeczy nie zmieni jednak ostatecznego wizerunku tej partytury. Wizerunku muzyki tworzonej jakby w pośpiechu i bez „bożej iskry”. Ale czy skonstruowana trzy lata później ścieżka dźwiękowa do Zemsty Sithów przywraca wiarę w wysoką formę Johna Williamsa? Obawiam się, że poza obszerną bazą tematyczną, jest to kolejny przykład zaliczonego „rzutem na taśmę” sequela.

Inne recenzje z serii:

  • Star Wars: The Phantom Menace
  • Star Wars: The Phantom Menace (Ultimate Edition)
  • Star Wars: Revenge Of The Sith
  • Star Wars: A New Hope
  • Star Wars: The Empire Strikes Back
  • Star Wars: Return Of The Jedi
  • Star Wars: Shadows Of The Empire
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze