Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Cape, the

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-10-2011 r.

Jeszcze kilka lat temu, niczym dobrą nowinę, głosiłem na tym portalu talent pewnego młodego kompozytora zza zachodniej między, Beara McCreary’ego. Choć talentu faktycznie nie można było mu odmówić, to już stwierdzenie, że będzie on wkrótce z wielkim impetem napierał na rynek filmowy wydaje się z perspektywy czasu grubo przesadzone. Lata mijają, a on dalej siedzi w przemyśle telewizyjnym. No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej wśród swoich ziomków jest już pewnego rodzaju gwiazdką. Co raz można bowiem o nim usłyszeć w jakimś głośnym projekcie znanej stacji telewizyjnej. Jednym z takowych był tegoroczny The Cape. Serial ten, choć bardzo szybko zdjęty został z anteny produkującej go NBC, pokazał, że Bear McCreary ma całkiem dużą charyzmę w tym, co robi… tylko jest nieco leniwy.

Czemu leniwy? Bo ileż można odgrzewać te same kotlety?! Kompozytor wydaje się przyrośnięty do bazy perkusyjnych sampli, którą stworzył na potrzeby serialu Battlestar Galactica. Ilekroć tylko bierze się za jakiś score, tylekroć słyszymy te stylizowane na marsze melodie i potężne bębny z aż nazbyt wykorektorowanym basem. Linia melodyczna również niewiele odbiega od narzuconych wcześniej standardów… Swoich bądź kolegów z branży. O ile w projektach pokroju SOCOM 4 brak kreatywności Beara maskowany jest wielkim „funem” i przebojowością materiału muzycznego, to The Cape, jako ścieżka bardziej problemowa, wydaje się już gubić w tym całym festynie powrotów doznań. Dziwi to tym bardziej, gdyż kompozytor otrzymał do dyspozycji znacznie większy aparat wykonawczy, aniżeli ten, z jakim miał do czynienia pracując nad poprzednimi serialami. Budżet The Cape pozwalał rozwinąć skrzydła, tak w kwestii brzmieniowej, jak i metodycznej, bo przecież sam serial stanowić miał pewnego rodzaju novum w filmografii kompozytora. Bear McCreary wykorzystał poniekąd tę okazję i stworzył ciekawą pod względem stylistycznym muzykę, ale nie wybijającą się wielce poza swoje miejsce przeznaczenia – kontekst filmowy.

Między innymi dlatego dwupłytowy album soundtrackowy od La-La Land Records, gdzie umieszczono ponad dwie i pół godziny materiału muzycznego, jest tak toporny w odsłuchu. Ilustracyjny charakter ścieżki daje o sobie znać stosunkowo szybko. Wydanie usprawiedliwić może fakt, że jest ono limitowane i ukierunkowane na kolekcjonerów / wiernych fanów kompozytora. Osobiście zamknąłbym jednak całość w 50-minutowym zgrabnie zmontowanym soundtracku, gdzie oprócz suit tematycznych znalazłoby się trochę dynamicznej akcji, którą przecież The Cape stoi. No ale o tym możemy sobie póki co tylko pomarzyć…

Tworząc ścieżkę dźwiękową do The Cape, Bear działał na zasadzie skojarzeń. Jako, że spora część fabuły oscyluje wokół bohaterów parających się (obecnie bądź niegdyś) sztuką cyrkową, logicznym wydało się zatem sięgnięcie po kojarzące się z tym miejscem akordeony, klawesyn, organy i wszelkiego rodzaju inne instrumenty niewątpliwie dodające partyturze kolorytu. Serial nie jest sielanką, więc owe instrumentarium służy raczej jako element muzycznej groteski przyczepiony pod raczej ciężkie, niekiedy mroczne brzmienia. W tym miejscu wychodzą wszelkie inspiracje Batmanem Danny’ego Elfmana, który przecież obecność Jokera, czy Pingwina racjonalizował podobnymi zabiegami ilustracyjnymi. Nawet pisząc temat głównego bohatera, McCreary stylizował się nieco na Dannym Elfmanie i Shirley Walker (do czego zresztą się przyznaje). Może nie do końca wszedł w logikę tworzenia przebojowych melodii, jakimi z perspektywy czasu okazały się tematy Batmana, czy Spidermana. Zrozumiał natomiast sposób w jakim buduje się napięcie, tworzy kulminacje i wyprowadza motyw główny.

Sam temat do The Cape nie robi większego wrażenia. No może poza czołówką serialu, w której wypada znakomicie. Jest to patetyczna fanfara, trochę mdła przez wzgląd na silne koneksje z wieloma podniosłymi motywami Williamsa, no i uboga w treść. Nie najgorzej sprawdza się również jako element muzyki akcji, gdzie McCreary czuje się ryba w wodzie. Dynamika action-score opiera się na bardzo prężnie rozwiniętej sekcji dętej wchodzącej często w muzyczną polemikę z dyktującymi rytm smyczkami. Do głosu dochodzą tu również wspomniane wcześniej, charakterystyczne dla tego kompozytora, perkusyjne sample oraz gitary elektryczne.

The Cape to bez wątpienia prawdziwa kopalnia tematów. Pojawianie się na ekranie kolejnych postaci gwarantuje zaistnienie nowego motywu, choć tak na dobrą sprawę wszystkie stoją tak jakby w cieniu tematu głównego. Uważny słuchacz wyśledzi jednak nacechowane pozytywnym wydźwiękiem melodie współpracowników tytułowej „Peleryny” (Orwell i Maxa Maliniego) oraz jego przeciwników – Petera Flaminga (aka Chess) i Scales. O ile tych drugich bardzo łatwo odnaleźć we wszelkiego rodzaju utworach akcji, to motywy kompanów Peleryny stanowią jakość samą w sobie. Bynajmniej nie przez wzgląd na ich wspaniałe walory estetyczne, bo pod tym względem Bear raczej nas nie rozpieszcza. Na tych tematach spoczywa jednak główny ciężar budowania lirycznych i ciepłych utworów w partyturze Beara, a warto zwrócić uwagę, że i takie pojawiają się w ścieżce dźwiękowej do The Cape. Dużą zasługę ma w tym również rodzina Faraday’a, która w tym pełnym zła serialowym Palm City jest synonimem dobra.



Nie ważne, czy mówimy o liryce, czy o dochodzącej często do głosu muzycznej akcji, lub męczącym underscore, The Cape to przede wszystkim dobre stylizacje – paleta muzycznych barw odsyłająca naszą wyobraźnię nie tylko do klimatów cyrkowych. Mamy tu bowiem dysonujące z mrocznymi tematami dudy, pojawiające się w tle tamburyna i wszelkiego rodzaju inne instrumenty niewątpliwie urozmaicające brzmienie partytury. Pod tym względem muzyka Beara kojarzyć nam się może z innym telewizyjnym hitem, Carnivale do którego oprawę napisał inny telewizyjny „wyjadacz”, Jeff Beal. Jednakże przy całej tej różnorodności brzmienia, jaką szczyci się ścieżka dźwiękowa do The Cape, istnieje jeden jej poważny mankament. Bear stworzył bardzo wierną serialowi oprawę. Tak wierną, że poza nim stanowi raczej atrakcję dla miłośników twórczości tego kompozytora, aniżeli autonomiczny, zdolny zainteresować szerokie grono słuchaczy, score. Atrakcje z reguły powinny być dawkowane w taki sposób, aby nie przejadły się osobie, którą uszczęśliwiamy, a według mnie za dużo tego szczęścia podarowali nam wydawcy (po raz pierwszy chyba w historii mojego kolekcjonerstwa nie byłem ukontentowany obecnością bonusowych utworów). I choć partytura Beara McCreary’ego zasługuje na uznanie, do płyty La-La Land Records wracał będę raczej sporadycznie.



P.S.: Na płycie znalazła się również piosenka Let’s Just Pretend, którą napisał i wyprodukował brat Beara, Brendan McCreary.

Najnowsze recenzje

Komentarze