Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Cowboys and Aliens (Kowboje i obcy)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 06-09-2011 r.

Western i film science fiction w jednym? Komiks pod niezbyt kreatywnym tytułem Kowboje i obcy pokazuje, że można. W końcu za adaptację tej historii w obrazkach wzięło się Hollywood. Swoje siły połączyli, jako producenci, Steven Spielberg i Ron Howard, a jako reżyser Jon Favreau, znany z adaptacji Iron Mana. Scenariusz napisały gwiazdy swojego fachu, Alex Kurtzman, Roberto Orci i Damon Lindelof, znani przede wszystkim ze współpracy z J. J. Abramsem, a dwóch pierwszych jako twórcy Transformersów. Film Favreau może się także pochwalić świetną obsadą. W rolach głównych wystąpili Daniel Craig (który zastąpił Roberta Downeya, jr.) i Harrison Ford, a jako postacie drugoplanowe Sam Rockwell (Naciągacze, Frost/Nixon) i robiąca coraz większą karierę Olivia Wilde. Fabułę faktycznie można sprowadzić do stwierdzenia, że kosmici atakują Dziki Zachód, ale co ciekawe, wbrew tytułowi (który był tak banalny, że przeraził samego Favreau) nie jest to komedia.

Fakt, że do skomponowania muzyki zaangażowano Harry’ego Gregsona-Williama, a nie ulubieńca reżysera Johna Debneya, zszokował środowisko fanów. Angielski kompozytor nie zilustrował jeszcze żadnego filmu science fiction, a za sobą jedynym westernem, jaki do tej pory okrasił ścieżką dźwiękową jest niestety niewydane, uchodzące za „atmosferyczne”, Seraphim Falls. Fantastyka naukowa i western to dwa różne gatunki i dwie różne tradycje ilustracyjne, a brali się za nie najwybitniejsi twórcy muzyki filmowej, tacy jak Elmer Bernstein, Jerry Goldsmith czy John Williams. Gregson-Williams miał więc dość trudne zadanie, pogodzić dwa zupełnie różne muzyczne światy. Jak z tego wybrnął?

Wydany przez Varese Sarabande album rozpoczyna westernowe Jake Lonergan. Utwór podchodzi raczej pod bluesa z elementami country. Tutaj Harry Gregson-Williams trochę podążył z jednej strony za Ennio Morricone, z drugiej za takimi twórcami jak np. Mark Knopfler. Pierwsze trzy utwory zapowiadają tematy i motywy, które przewijają się przez całą ścieżkę, chociaż Col. Woodrow Dolarhyde zdecydowanie rozczarowuje, ponieważ praktycznie nie zawiera melodii, łączy metodę pisania na smyczki Michaela Giacchino z Zawodem: szpieg i Twierdzą. Cała ścieżka generalnie lawiruje między westernową tematyką (Jake Lonergan, A Dog, a Kid & a Woman) a mocno elektronicznym underscore, który przede wszystkim ma za zadanie budować napięcie. Koncepcyjnie wszystko wydaje się w porządku. Harry Gregson-Williams łączy dwie konwencje, elektronika reprezentuje obcych, a materiał westernowy kowbojów. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy w samym filmie tematyka nie do końca przekonuje. Brzmi to trochę tak, jakby kompozytor zatrzymał się w połowie i nie do końca zrozumiał stworzoną przez film konwencję. Dziwi to w przypadku twórcy, który kilka lat wcześniej doskonale połączył swoje nowoczesne tendencje kompozytorskie (bo ponoć w jednej z ostatnich wypowiedzi powiedział, że osobiście od wielkiej orkiestry, woli pisać na elektronikę i kreować atmosferę) z tradycją kina przygodowego sięgającą Ericha Wolfganga Korngolda. Nie twierdzę rzecz jasna, że film wymagał tematyki typu Bernsteinowskiego (w stylu chociażby Siedmiu wspaniałych), zwłaszcza, że jakakolwiek Americana, a do niej przecież bezpośrednio w swoich genialnych tematach odwoływał się Bernstein, wypadłaby tam śmiesznie. Kino brudne, bliższe jednak ze swej natury spaghetti westernom (czego dowodem jest lekki hołd zawarty w pierwszej scenie Kowbojów i obcych), wymagałoby raczej więcej odniesień do takich twórców jak Ennio Morricone, który swoimi wyjątkowo oryginalnymi orkiestracjami stworzył niepowtarzalny klimat spalonego słońcem Dzikiego Zachodu, pełnego swoistego brudu. Najlepiej więc wypada wyłącznie gitarowe Return to the Cabin. Jako jedyny utwór, w filmie oddaje to, jak pokazany jest Zachód.

Samo underscore jest niestety na albumie po prostu nudne. Harry Gregson-Williams jest znany jako jeden ze współczesnych mistrzów elektroniki, który na pewno (z paroma wyjątkami, jak Helikopter w ogniu czy ostatnio Incepcja) przewyższył swojego mentora Hansa Zimmera. Tutaj jednak nawet zaprogramowane brzmienia nie są do końca ciekawe. Właśnie ten materiał wypada jednak w filmie najlepiej. Album na pewno ma za dużo muzyki budującej napięcie i naprawdę potrafi ostro przynudzić. Większość Emmett’s Close Encounter, czy całę I Know Where They Are jest po prostu niepotrzebne. Konstrukcja underscore jest banalna i nawet zawiera nawiązania do mentora twórcy Veroniki Guerin (niektóre efekty skrzypcowe brzmią jak wzięte wprost z Hannibala i tego, jak Hans Zimmer tam używał atonalnych solowych smyczków) i do jego własnej. Jeden z motywów budujących napięcie (początek Palms to Heaven, I Know Where They Are) jest wzięty z Człowieka w ogniu.

Trzecią stroną ścieżki Gregsona-Williamsa jest muzyka akcji. Na albumie nie ma jej tak dużo, jakbyśmy mogli oczekiwać, ale z wyjątkiem paru przykładów, nie jest ona wcale taka zła. Niestety w dość wielu przypadkach utwory akcji kończą się nudnym underscore. Najlepiej wypada (choć częściowo ginie w filmie) Alien Air Attack, który mimo bardzo mocnego czerpania (znowu!) z Królestwa Niebieskiego czy bitewnej muzyki Opowieści z Narnii wprowadza kilka nowych rozwiązań. Po pierwsze, bodaj po raz pierwszy w karierze, Harry Gregson-Williams wyszedł poza regularnie stosowane rytmy, dodając nawet fragmenty w 7/8. Sposób pisania na smyczki pokazuje, że Harry Gregson-Williams potrafi obsługiwać orkiestrę, chociaż dużo lepiej to okazywał w Sinbadzie czy innych ścieżkach. Kolejnym dobrym przykładem muzyki akcji jest Ella’s Mission, w którym kompozytor dołącza do dramatycznych orkiestracji chór, który tym razem ograniczony do małego chóru żeńskiego wciąż pisany jest bardzo dobrze (Harry Gregson-Williams, mimo wszystko, wciąż jest specjalistą w pisaniu partii wokalnych). Jest to jeden z najbardziej udanych dramatycznych utworów twórcy Królestwa niebieskiego w ostatnich latach.

Mimo wszystko Harry Gregson-Williams po raz kolejny rozczarował. O ile na albumie wypada najlepiej, w filmie materiał tematyczny mocno kuleje. Zabrakło chyba konsekwencji. Kowboje i obcy niestety pokazują jeden z największych problemów Anglika jako artysty. Zawsze zatrzymuje się w połowie, nigdy film go nie prowadzi do końca. Jest to bolączką nawet jego najwybitniejszej samodzielnej ścieżki, czyli Królestwa niebieskiego, gdzie poważna opcja stworzenia muzycznego świata dla kinowego twórcy światów, czyli Ridleya Scotta nie udala się z powodu nawiązań do nurtu, z którego ten kompozytor teoretycznie już wyszedł. Tak jak tam nie do końca udało się połączenie średniowiecza z nowoczesnym brzmieniem, tak tutaj muzyka nie przekonuje jako ilustracja westernu. Zabrakło kreatywności i, chyba, inteligencji. Gregson-Williams doskonale zrozumiał przygodowe kino awanturnicze, nie ma więc przekonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie poradził sobie z klasycznym amerykańskim gatunkiem. Europejskie pochodzenie go nie tłumaczy, po pierwsze dlatego, że większość swej kariery spędził pracując nad największymi blockbusterami, to dla Hansa Zimmera i jego kolegów, to na własny rachunek, a po drugie najwybitniejsze kompozycje do tego gatunku pisali Anglik (John Barry i jego cudowny Tańczący z wilkami), że o Włochu Ennio Morricone (a nawiązania do niego byłyby w przypadku tak nakręconego westernu jak najbardziej na miejscu) nie wspomnę. Oczywiście, reżyser Jon Favreau nie należy do najbardziej muzycznie myślących filmowców w Hollywood i człowiek, który jednak zadowolił się współtworzonym z Zimmerem Iron Manem Ramina Djawadiego i potem nieco lepiej zorkiestrowaną, ale podobną brzmieniowo ścieżką Debneya w drugiej części filmu o Tonym Starku, jest co najmniej częściowo za te problemy odpowiedzialny. Mimo wszystko, po raz kolejny Harry Gregson-Williams zatrzymał się interpretacyjnie pośrodku i poszedł najbezpieczniejszą drogą. W przypadku twórcy, który karierę na poważnie zaczął od pastiszów, a nawet parodii, różnych hollywoodzkich konwencji (Uciekające kurczaki, Sinbad, cała seria Shreków, a także dodatkowa muzyka w, o ironio, westernowym pastiszu Hansa Zimmera, czyli Tajnej broni) to boli szczególnie. W dużej mierze z tego powodu ocena musi więc być niska.

Najnowsze recenzje

Komentarze