Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Silvain Chomet

Illusionist, The (Iluzjonista) (2010)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 04-07-2011 r.

Powrót Sylvaina Chomet do stylowej kreski i wysmakowanych kadrów Les Triplettes de Belleville był wyczekiwany od lat. Wreszcie, sięgając po niezrealizowany scenariusz Jacques’a Tatiego, francuski reżyser ponownie dał o sobie znać – i choć Iluzjonista nie dorównuje poziomem Trio z Belleville, w wielu scenach wyzwala podobną magię ekranu, czaruje malowniczym obrazem przemijającego świata cudów, ustępującego w cień pod naporem następnego pokolenia, szukającego nowych wrażeń, idoli i wartości. Bez ckliwych gestów, ale z łagodną, dobrotliwą nostalgią Chomet akceptuje ów stan rzeczy, ozdabiając pożegnanie z epoką ilustracją muzyczną własnego autorstwa.


Z głośników kinowych kojąca melancholia płynie już z pierwszych dźwięków soundtracku. Nie ma tu pompatyczności, nie ma wyciskania łez – jest za to czułość i sentyment, drobna doza smutku, okraszona jednak dobrodusznym uśmiechem, który nie pozwala na roztkliwienie. Przepis na muzykę Chometa (przygotowującego dema na komputerze) i jego orkiestratora-producenta Terry’ego Daviesa (szlifującego chometowskie aranżacje) prezentuje się w gruncie rzeczy bardzo prosto: rzecz rozgrywa się co prawda w latach 50-tych, ale duchem sięga jeszcze do Europy przedwojennej, do skąpanego w dźwiękach jazzu życia paryskiej bohemy, w związku z czym jazzujący posmak i aranże, rozpisane jak gdyby na instrumenty kawiarnianego zespołu, w ścieżce dźwiękowej nie zaskakują. W tle rytmicznie pogrywa kontrabas, z pianina wydobywają się energiczne, mięsiste akordy, okazjonalnie zza orkiestry wychyli się saksofonista czy trębacz, który zaczaruje słuchacza elegancko prowadzoną melodią. Nie jest to oczywiście nic szczególnie nowatorskiego czy oryginalnego, całość opiera się raczej na umownej, uproszczonej konwencji, niemniej takich utworów, jak chociażby City Lights próżno w dzisiejszej muzyce filmowej uświadczyć.


Przez muzyczną opowieść prowadzi słuchacza prosty, fortepianowy temat przewodni, od czasu do czasu nieśmiale wzbogacany skromnymi, instrumentalnymi ozdobnikami (saksofon w Paris London, waltornia w Oban Edinburgh). Filmowy rezultat cechuje specyficzna szczerość emocjonalna, która sprawia, że w muzycznej nostalgii Chometa nie czuć wymuszenia; ilustracja nie jest obliczona na efekt, a przez swoją niewinną delikatność nie sili się na manipulację widzem. Jednocześnie, za sprawą prostej faktury i ładnie wyeksponowanych motywów (Iluzjonista nie posiada prawie w ogóle dialogów), zaznacza swoją obecność od pierwszej minuty obrazu, przygotowując odbiorcę na jeden z najpiękniejszych ilustracyjnie finałów roku 2010 w muzyce filmowej. Ostatni utwór na płycie w prześliczny bowiem sposób podsumowuje ideę filmu Chometa i rozgiąga do siedmiu nieprzerwanych muzycznie minut pożegnanie z odchodzącą w przeszłość epoką estradowych magików.


Tymczasem kolejna epoka otwarcie podbija Europę – pojawiają się zręby wzorowanego na amerykańskim konsumpcjonizmu, młodzi ludzie odnajdują w świecie nowe wartości, scena jazzowa ustępuje rock’n’rollowi i popowi. Ten ostatni element, przy pomocy fikcyjnego zespołu Billy Boy & The Britoons, jest w ścieżce Chometa najmocniej wyeksponowany. The Britoons to w rzeczywistości Malcolm Ross, gitarzysta i kompozytor z zespołów Orange Juice oraz Aztec Camera, po którego usługi Chomet sięgnął, by jak najlepiej wykreować brzmienie łączące The Beatles z Buddym Hollym i wczesnym Cliffem Richardem. Rezultat jest zaskakujaco wierny oryginałom i choć siłą rzeczy nie wnosi do muzyki filmowej nic świeżego, sympatycznie oddaje specyfikę czasów beatlemanii.

Wspomniana stylistyczna rozpiętość ścieżki doskwiera miejscami na albumie; czego tu bowiem nie ma: jest jazz, jest rock’n’roll, jest operowa farsa (Military Opera), jest odrobina banalnej nieco egzotyki (Fakir), jest cyrkowy marszyk (The Clown)… Wszystko to bardzo dobrze komponuje się z filmem, gdzie odstępstwa od fortepianowego szkieletu ścieżki pełnią czysto funkcjonalną rolę, na płycie jednak – zwłaszcza w obliczu krótkich utworów i ich przemieszanej sekwencji – potrafi dekoncentrować. Ładna szata graficzna albumu, sięgająca do wzorów art deco, nie rekompensuje faktu, iż produkcja i sekwencja płyty pozostawia wiele do życzenia; sam jednak utwór finałowy wart jest zakupu i pozwala odtworzyć te niepowtarzalne emocje, jakimi ścieżka Chometa wzbogaca film. Nie jest to wielka, ponadczasowa i przełomowa kompozycja – cele, dla jakich ją stworzono realizuje jednak z nawiązką.

Najnowsze recenzje

Komentarze