Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Hirschfelder

Sanctum

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 21-02-2011 r.

Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym nie jak zaczyna, ale jak kończy. Cóż, tak uważał jeden z naszych byłych premierów, ale najwyraźniej David Hirschfelder ma nieco odmienne zdanie. Po raz kolejny bowiem w swoim score to co najlepsze rzuca już na sam początek. W dzisiejszych czasach, gdy kilkominutowe czołówki, napisy początkowe, które zawsze stanowiły pole do popisu dla twórców oprawy muzycznej, niemal zupełnie zniknęły z filmów, ograniczone do, jak dobrze pójdzie, skromnej planszy z tytułem, zacząć tak z grubej rury i trafić do widza muzyką już na samym starcie, to prawdziwa sztuka. A tę do perfekcji chyba opanował Hirschfelder. Podobnie jak w Legendach Sowiego Królestwa, kompozytor rzuca widza Sanctum w swój muzyczny świat jeszcze, gdy prezentowane są loga wytwórni produkujących film. Australijczyk wykorzystuje dosłownie każdą sekundę, by zaprezentować jeden z ważniejszych motywów swej kompozycji. Po chwili zaś prezentuje kolejny. I nawet jeśli później score Hirschfeldera tak zauważalny, tak wyrazisty czy przebojowy już nie jest, to wrażenie obcowania ze świetną muzyką filmową pozostaje i po seansie trudno oceniać ścieżkę inaczej, jak pozytywnie.



Zatem kontynuuje australijski twórca dobrą passę i gdy nie zdążyliśmy jeszcze zapomnieć jego niezłej pracy przy animacji Zacka Snydera, już w głowie rozbrzmiewa nam kolejny jego score. I pomyśleć, że pomimo dwóch oscarowych nominacji na koncie, jeszcze kilka lat temu nawet dla fanów filmówki jego nazwisko było raczej anonimowe. Dopiero epicka Australia przypomniała o tym świetnym fachowcu z Antypodów. Później mogło wydawać się, że był to tylko taki jednorazowy wyskok Hirschfeldera do świadomości miłośników soundtracków spoza krainy kangurów, gdy nieoczekiwanie trafił do Legend of the Guardians. A teraz jego muzyka wędruje po kinach całego świata wraz z Sanctum, filmem sygnowanym nazwiskiem Jamesa Camerona w roli producenta, mającego gwarantować prawdziwe 3D, uzyskane tymi samymi kamerami, którymi filmowano Avatara.



Pomijając faktycznie udaną stronę wizualną, David Hirschfelder w wyprodukowanym przez Camerona filmie, nie dostaje jakiegoś wielce inspirującego materiału. Ot, thriller o bardzo przewidywalnej, czy sztampowej wręcz fabule, opowiadającej o grupce speleologów/nurków uwięzionych w niezbadanej jaskini i szukających z niej wyjścia. Niczym Zejście, ale bez potworków za to z dużo większą ilością wody. W sferze muzycznej nie czeka nas jednak podobnie atonalna ściana dźwięku, jak w partyturze Davida Juliana. I choć pewne podobieństwa w niektórych fragmentach Sanctum do ścieżki z wspomnianego horroru można znaleźć, to jednak do tych słuchalnych fragmentów The Descent w postaci posępnych smyczkowych pasaży kreujących atmosferę mroku i niepokoju. Hirschfelder nie skupia się na szczęście głównie na tym, ale stara się akcentować wszelkie inne elementy filmu, niż tylko tę „thrillerową”. Skoro akcja toczy się na Nowej Gwinei, to i jest aspekt egzotyczny w postaci etnicznego instrumentu (być może didgeridoo) oraz wokalu w utworze otwierającym. Znajdzie się w Sanctum też coś z kina przygodowego i to Hirschfelder eksponuje porywającą muzyką nakładającą temat główny na dynamiczne smyczkowe ostinato pod scenę lotu śmigłowcem. Nie można też zapomnieć o elemencie dramatu, głównie w postaci wątku syna i ojca. Ten jednak wydał się chyba kompozytorowi najmniej interesujący i w sferze muzyki dramatycznej jakichś wielkich uniesień i emocji nie doświadczymy.



Niestety dla odbioru ścieżki, wspomniane akcenty nie są równomiernie rozłożone w obrazie, a co za tym idzie, także na albumie, na którym przyjęto filmową chronologię utworów. Najatrakcyjniejszy tak na płycie, jak i w filmie, jest oczywiście początek. Zarówno intrygujący etniczno-mistyczny A Sacred Place jak i pełen przygody i majestatu Espiritu Esa Ala mogą zaostrzyć apetyt słuchaczy. W kilku następnych utworach, mimo iż zacznie Hirschfelder akcentować suspens i mrok jaskiń, to wciąż obecna będzie etnika, także w postaci fletu lub perkusjonaliów, oraz eksponowany będzie często nobliwy temat główny. Z każdą kolejną minutą muzyka towarzysząca bohaterom w zapuszczaniu się coraz bardziej w głąb systemu jaskiń, będzie mroczniejsza, bardziej pesymistyczna i klaustrofobiczna. Sanctum tracić będzie ze swego początkowego kolorytu i chwytliwości, słuchaczowi trudniej będzie utrzymać kontakt z albumem i nawet wciąż przywoływany ‘main theme’ nie będzie już wzbudzać takich emocji, jak na początku. Pewnie byłoby inaczej, gdyby album był zwyczajnie krótszy. Blisko 70 minut dla tej kompozycji w wydaniu płytowym to jednak za dużo.



Zbyt długi album to jeden problem Sanctum, ale jest jeszcze inny, zresztą podobny jak w przypadku Legend sowiego królestwa. Tak, znów chodzi o to sławetne „generic”, o tę gatunkową typowość, poruszanie się w obrębie pewnych standardów użycia orkiestry i instrumentów w muzyce do thrillera/dramatu/kina przygodowego. Nie jest to może aż tak wyraźne, jak w poprzednim score Australijczyka, ale jednak nie unika tego Hirschfelder. Kompozytor chętnie wykorzystuje jakże modne ostatnio ostinata (bardziej przypominających chyba jednak Desplata albo Glassa niż RCP), czasem sięga po nieco przewidywalne horrorowe rozwiązania, w ilustrowaniu scen podwodnych sięga po jakiegoś rodzaju gongi czy elektronikę albo używa „tykających” syntezatorów czy narastających i opadających dźwięków orkiestry, by wykreować atmosferę niepewności. Miejscami jego pomysły zwyczajnie przypominają pewne charakterystyczne elementy prac innych twórców: połączenie etnicznego wokalu z orkiestrą kojarzy się z Dario Marianellim (Shooting Dogs; Agora) zaś majestatyczne aranżacje tematu głównego z Georgem Fentonem i motywami z jego ścieżek do przyrodniczych dokumentów, gdzie ilustrowały one cuda przyrody. Wszelkie te podobieństwa nie wynikają oczywiście z jakiegoś kopiowania, ale z tego co wskazano powyżej: przyjęcia pewnych, eksploatowanych już wcześniej w kinie dla podobnych tematów czy scen rozwiązań. Jednak znów, podobnie jak przy Legend of the Guardians, Australijczyk broni się przed popadnięciem w nijakość. Nie tylko dobrym funkcjonowaniem w obrazie, ale przede wszystkim bardzo dobrym warsztatem. Hirschfelder umie się obchodzić z orkiestrą (w przypadku tego score: ze skromnym dodatkiem elektroniki), umie po prostu dobrze komponować, potrafi też z tych przerabianych po wielokroć patentów coś tam jeszcze wycisnąć, wykreować kilka ładnych czy ciekawych momentów (jak fantazyjny, majestatyczny początek The Doline z tymi opadającymi flecikami, który przecież jako koncepcja nie jest niczym nowym) oraz motywów, które wpadną w ucho na tyle, że ich usłyszenie od razu przywoła sceny z filmu. A o to przecież w dobrej muzyce filmowej także chodzi.



Jest zatem Sanctum na polu muzyki filmowej można by rzec tylko rzemiosłem. Jest jednak rzemiosłem wysokiej próby. Nie stworzonym naprędce i bez pomysłu przez byle jakiego twórcę, ale tworem niezłej klasy, skomponowanym przez prawdziwego fachowca, który zna się na swojej robocie i dostarcza nam muzykę i funkcjonalną, i technicznie bez zarzutu, i jeszcze potrafiącą wywołać u widza/słuchacza emocje a zatem już aspirującą do miana sztuki. Ocena soundtracku jest więc jak najbardziej pozytywna, a byłaby jeszcze o te pół gwiazdki wyższa, gdyby nieco lepiej skrojony został album. I tak nie ma co narzekać, bo score przecież jest ponad współczesny standard jakości muzyki do tego typu filmów. No i trzeba z nadzieją wypatrywać kolejnych prac kompozytora z Antypodów. Oczywiście licząc, że jeśli o swoją karierę chodzi, to Hirschfelder nie tylko dobrze zaczyna, ale jeszcze lepiej to kontynuuje.

Najnowsze recenzje

Komentarze