Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bruno Coulais

Babies

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 18-01-2011 r.

Bruno Coulais i film dokumentalny to właściwie zawsze oznaczało coś ciekawego. Od Mikrokosmosu przez Makrokosmos, Genesis, Białą Planetę Francuz rozpychał się z Georgem Fentonem na tronie przeznaczonym dla króla ścieżek do tego gatunku. Po tym jak Brytyjczyk zatrzymał się na niezłym, ale nieoszałamiającym i nieco wtórnym Life, Coulais w roku 2010 dokonał całkowitej sukcesji i do klasycznie pięknego, orkiestrowego Oceans, po którym mógł już wkładać koronę, dorzucił jeszcze jedną, skromniejszą kompozycję do filmu, tym razem nie o zwierzętach, a dzieciach. Sympatyczny dokument o wielce wymownym tytule Babies pokazuje bowiem czwórkę bobasów z różnych kręgów kulturowych i cywilizacyjnych: z przedmieść San Francisco, wieżowców Tokio, mongolskich stepów i sawanny w Namibii od ich narodzin do pierwszych kroków.

Babies nie mają narratora, praktycznie pozbawione są też dialogów, ale muzyka nie odgrywa w filmie aż tak znaczącej roli. Nie chodzi o to, że score Coulaisa jest wyeksponowany zbyt słabo, że reżyser nie dał muzyce się wybić. Kompozycja Francuza jest słyszalna wyraźnie wtedy, kiedy trzeba, w innych zaś momentach stanowi delikatne tło, a w bardzo wielu fragmentach w ogóle jej nie ma. Po prostu obraz większej ilości muzyki nie potrzebował, tak samo jak nie potrzebował muzyki o większej intensywności emocjonalnej a już broń Boże jakiejś dramaturgii. Babies to dokument bardzo ciepły, lekki, sympatyczny, przy którym nie raz można się uśmiechnąć i Coulais dokłada do tego swoją cegiełkę, nie próbując przy tym ze swojego score’u uczynić pierwszoplanowego bohatera.

Choć mamy 4 różne miejsca akcji, które dzielą nie tylko spore odległości w kilometrach ale i w kulturze, a zatem i właściwej sobie muzyce, Francuz w żaden sposób nie próbuje tego akcentować. Wprost przeciwnie. Swoją muzyką wychodzi na przeciw zamierzeniom filmowców, którzy chcieli pokazać, że choć tak dużo różni czwórkę maluchów, to jeszcze więcej je łączy i czy to w nowoczesnym przedszkolu, czy w błocie wśród kóz, wszystkie dzieciaczki zachowują się podobnie. Nie usłyszymy zatem u Coulaisa niczego z etniki Japonii, Mongolii czy Afryki. No, może nie do końca. W Sommeil de Hattie pojawiają się wyraźne akcenty etniczne w postaci jakiegoś dalekowschodniego fletu, ale raczej nie ma to być przypisane do konkretnego obszaru geograficznego.

Jakąż więc stylistykę przyjmuje Francuz? Cóż, znowu jest tu sobą, czyli bawi się muzyką, eksperymentuje i tworzy coś, czego właśnie po nim (i po nikim innym) byśmy się spodziewali, ale brzmienie tego jak zwykle potrafi nas zaskoczyć i po raz kolejny pokazać kreatywność i wyobraźnię Coulaisa. Pomysł jego jest aż nadto oczywisty: do tradycyjnych instrumentów w dość skromnej liczbie, oraz ukochanych przez kompozytora wokaliz wyśpiewujących słowa w nieistniejącym języku, dorzucić wszystkie dźwięki, jakie kojarzą się z niemowlakami. Stali współpracownicy francuskiego artysty Slim Penzin i Marc Chantereau dostają dodatkowe zadanie. Coulais każe im grać na dziecięcym ksylofonie (tak, tak, to te popularne „cymbałki”, które wielu z nas pewnie katowało w dzieciństwie, próbując zagrać nań ‘Wlazł kotek…’), tamburynie, grzechotkach, a do tego jeszcze „hałasować” wszelakimi niemowlęcymi zabawkami czy nawet kamieniami i uzyskane dźwięki wykorzystuje w swoim score. Większość wspomnianych pomysłów usłyszymy już w Baby prezentującym główny temat ścieżki: powoli rozbudowującą się radosną choć delikatną zarazem, zwiewną, łatwą do zanucenia melodię, w której kompozytor zdaje się ukazywać językiem muzycznym świat widziany oczami małego dziecka. Raz po raz pojawiają się przeróżne dźwięki rozbudzające ciekawość, zaś łagodny wokal Rosemary Standley zdaje się coś cierpliwie tłumaczyć i opowiadać, niczym kochająca mama.

Obok głównego, score Coulaisa buduje kilka pomniejszych motywów, które mogą nie zapaść nam w pamięć przy pierwszym kontakcie z filmem czy z albumem, ale po kilku seansach z muzyką powinniśmy je bez problemu wychwytywać. One też opierają się na podobnym budulcu, co opisywany wcześniej temat: grzechotki i inne dziecięce dźwięki, żeńska wokaliza, do tego np. marimba, charakterystyczne brzmienia gitary, czasem smyczki. Czasem pojawi się też fortepian (nieco odbiegające od stylistyki większości utworów Les Chutes). Pomimo sporej kreatywności Coulaisa, oryginalność Babies nie jest totalna i nie chodzi mi bynajmniej o to, że eksperymentatorstwo Francuza to coś, do czego już przywykliśmy na zasadzie: „Ach ten Bruno, znów coś dziwnego wymyślił”. Pewne elementy i brzmienia brzmią zwyczajnie znajomo, przynoszą ewidentne skojarzenia z poprzednimi pracami kompozytora, głównie ze znakomitymi score’ami do animacji, z Koraliną i Chłopcem, który chciał być niedźwiedziem. Gitary Penzina i parę innych instrumentów również brzmi w sposób bardzo typowy dla partytur Coulaisa, choć nie jest to żaden zarzut, raczej cecha jego kompozytorskiego stylu.

Dobrze sprawująca się w filmie, stworzona z pomysłem muzyka Coulaisa nie stanowi jednak jakieś szczególnej atrakcji na soundtracku. Krótkie utwory, które łącznie z zaczerpniętą z napisów końcowych piosenką w stylu indie-rocka, nie zapełniają nawet pół godziny krążka, nie pozwalają rozwinąć w sobie dłuższych melodii. Brak dramaturgicznego zacięcia połączony z monotonnością kompozycji sprawia, że łatwo stracić kontakt ze ścieżką i nim się obejrzymy odtwarzanie płyty może się zakończyć. Niech to jednak nie odstrasza od tej pracy. Babies mimo wad, to jedna z bardziej interesujących kompozycji AD 2010. Lekka i pozornie prosta, a niebanalna. Bardzo w stylu Coulaisa, bardzo niehollywoodzka, mająca w sobie coś fajnego i szczerego. Jednych może zauroczyć, innych raczej znudzi, ale tak czy inaczej, zapoznać się z nią warto, zwłaszcza, że poza Francuzem takiej muzyki nikt nie pisze.

Najnowsze recenzje

Komentarze