Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Krishna Levy

Je l’aimais (Kochałem ją)

(2009)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-11-2010 r.

W obliczu zupełnego regresu włoskiej muzyki filmowej, Francja staje się powoli głównym ambasadorem gatunku w Europie – żaden inny kraj po tej stronie Atlantyku nie wydał na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat takiej plejady kompozytorskich gwiazd. W dobrym kierunku podąża również kariera urodzonego w Indiach, ale wychowanego nad Sekwaną, niemłodego już (rocznik 1964) Krishny Levy’ego. Z racji przywiązania do rodzimej kinematografii, jego prace poza granicami Francji w większości przypadków pozostawały nieodkryte i chociaż jakiś czas temu trend ten powoli zaczął się odmieniać, Levy na tle swoich słynniejszych kolegów pozostaje wciąż postacią dla obcojęzycznych słuchaczy nieco anonimową.


A niesłusznie, bo jego ubiegłoroczny dorobek robi niemałe wrażenie – oprócz przyjemnej, trochę staroświeckiej ścieżki dźwiękowej do przygodowego filmu Loup, popełnił również interesującą ilustrację do dramatu psychologicznego Je l’aimais, przy okazji której potwierdził swoją kompozytorską dojrzałość. Znakomicie obsadzony obraz w reżyserii Zabou Breitman, to bardzo klasyczna w formie opowieść o nieszczęśliwej miłości, o odrzuceniu, samotności, ale i o akceptacji; także muzyka Levy’ego pobrzmiewa stylem, który przywodzi na myśl tradycyjną muzykę filmową dawnych francuskich mistrzów. Na szczęście wybory, których dokonuje kompozytor, są w pełni świadome i dostosowane do potrzeb filmu, nie stanowią tylko pustej formułki, balansujacej na granicy pastiszu. Levy jest tradycyjny, ale nie jest niewolnikiem tradycji – zastosowana stylistyka ma swoje uzasadnienie.


Dramat psychologiczny jest z reguły dla kompozytora bodaj największym wyzwaniem, wymaga bowiem szczególnej uwagi i uwrażliwienia na emocjonalne detale. Film Breitmana dodaje do tego pewien interesujący zabieg – otóż właściwa opowieść rozgrywa się jak gdyby „wewnątrz” filmu, jest prowadzona przez głównego bohatera, który tym sposobem chce ukoić żal synowej po rozstaniu z mężem. Reżyserka – a w konsekwencji również Levy – wychodzi od realistycznego prologu, by przejść w nieco wyidealizowaną, ale i fatalistyczną historię sekretnego, namiętnego romansu, przedstawioną jak gdyby na modłę klasycznych melodramatów. Co jednak istotne, pozwalając sobie na taki zabieg formalny, nie gubi psychologicznej prawdy o bohaterach – stylistyka jest tylko narzędziem, opakowaniem, które nie pozostawia rys na zawartości. Największym wyzwaniem, jakie stanęło przed Levy’m, było równie umiejętne zbalansowanie tych różnych czynników, z czego, jak się okazuje, wyszedł obronną ręką.

Punktem wyjścia dla filmu są wydarzenia rozgrywające się w teraźniejszości – tutaj Levy unika melodyjnej wykwintności; przemyślane motywy co prawda przewijają się w tle, ale nienachalnie, nie próbują raczej narzucać się słuchaczowi, odwracać jego uwagi. Ważniejszy jest tu nastrój, skomplikowany splot emocji, jaki kompozytor oddaje głównie poprzez wyrafinowane rozwiązania harmoniczne (przepięknie prezentuje się skromna rola waltornii w dewastującym emocjonalnie La Palais Royal). Niemniej już na tym etapie pojawia się pierwsza, ledwie rozpoznawalna zapowiedź tematu przewodniego ( J’ai aimé une femme) oraz jeszcze nie w pełni ukształtowana jego wersja ( Racontez-moi une histoire) – obie wiążą się z nadchodzącą opowieścią głównego bohatera (kolejno z pierwszym wyznaniem oraz z początkiem monologu). Można więc przyjąć, że w ten sposób do narracji w „teraźniejszości” przebijają się akcenty oraz intuicje związane z historią „wewnątrz” filmu. Muzyka jest jak gdyby pomostem, który sugeruje, że między tymi dwiema opowieściami będą istnieć elementy wspólne.

Historia miłosna zilustrowana jest już bardziej tradycyjnie, przede wszystkim w oparciu o przecudnej urody temat przewodni. Każdego fana klasycznej muzyki filmowej ucieszy zapewne fakt, że reżyserka filmu pozwala tematowi wybrzmieć w pełnej krasie, Levy otrzymuje wręcz kilka sekwencji, gdzie jego muzyka pełni rolę przewodnią, z racji czego jako słuchacze otrzymujemy parę przepięknych ilustracyjnych momentów, z L’amour a Hong Kong na czele. Oczywiście poprowadzenie koncertowej wersji tematu przy wyciszonych SFX nie jest żadnym szczególnym osiągnięciem – Levy jednak swoim utworem oddaje całą złożoność naznaczonego przyszłym nieszczęściem romansu: jest tu i melancholia, i wzajemny zachwyt, i szczypta kiełkującego powoli tragizmu, który doprowadzi do definitywnego rozstania. Nie jest to więc tylko ładna, populistyczna melodia do zanucenia, jest to świadoma kreacja, dostosowana do charakterystyki uczestniczących w scenie bohaterów. Co więcej, w kolejnych swoich wersjach temat ulega licznym transformacjom – mimo że więc pojawia się na albumie bardzo często, ciężko odnieść wrażenie powtarzalności.

Całość cechuje duże natężenie emocjonalne, któremu upust kompozytor daje w ostatnich utworach, przepełnionych smutkiem i tragizmem, ale kończących się jakby pojedynczą pogodną nutą, w której można dopatrywać się oczyszczenia i uzdrowienia po przebytej emocjonalnej męce. Jedynym poważnym zgrzytem jest (nominowana do nagrody World Soundtrack Award) delikatna, utrzymana w stylistyce zbliżonej do indie-rocka piosenka Run and Hide, która pasowałaby raczej do obyczajówki dla nastolatków, niż do depresyjnych, ponurych i milczących kadrów otwierających film.

W oderwaniu od promującej film piosenki, score Levy’ego sprawuje się jednak bardzo dobrze – akcentuje niuanse opowieści, nie banalizuje psychologii postaci, a jednocześnie ubiera ich skomplikowane relacje w formułę tradycyjnego muzycznego melodramatu. Skromna, mądra muzyka, która rok temu przemknęła niestety niezauważenie.

Najnowsze recenzje

Komentarze