Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

All the King’s Men (Wszyscy ludzie króla)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 25-09-2010 r.

Jeśli jest ktoś, kto podręcznik pisania muzyki dramatycznej przerobił od deski do deski i od kogo młodzi adepci mogliby się uczyć akademickiej precyzji w konstruowaniu dramaturgii, to tym kimś jest James Horner. Nawet jeśli jego kanoniczne chwyty w tym akurat gatunku trącą już dzisiaj myszką i momentami nie nadążają za dokonaniami jego kolegów po fachu, to trudno zaprzeczyć, że Horner materię hollywoodzkiego kina intuicyjnie czuje i manipulować emocjami potrafi jak mało kto w branży. Wszyscy ludzie króla to jednak film innego typu – dramat polityczny, bazujący na psychologii postaci, bardziej kameralny niż najsłynniejsze hornerowskie projekty i zdecydowanie od nich mroczniejszy. Obraz Zailliana nie jest niestety do końca udany (zwłaszcza na tle pierwowzoru z 1949 roku), a za ów rozczarowujący rezultat odpowiada częściowo także ilustracja muzyczna…

Nie bardzo jest jasne, czym w rzeczywistości miała być ścieżka Hornera. Z jednej bowiem strony wygląda na to, że kompozytor usiłował odrzeć ilustrację z charakterystycznego dla siebie lukru i to mu się udało, w efekcie czego na pierwszy rzut oka może się wydawać, że All the King’s Men to na tle dokonań twórcy coś względnie świeżego. Szybko jednak ujawniają się klasyczne hornerowskie zagrywki i, co gorsza, kilka bezczelnych kopii. Na domiar złego ucieczka od przesłodzenia pchnęła kompozytora w drugą skrajność – ścieżka jest mroczna i gatunkowo ciężka aż do przesady. W tym elemencie przypomina trochę ilustrację do Nixona, która miała nad pracą Hornera tę jednak przewagę, że Williams dawkował ją w filmie znacznie oszczędniej.


Tonu całości nadaje temat przewodni – tutaj twórca Titanica, przynajmniej w pierwszej chwili, zdaje się odnosić niemały sukces. Temat jest bowiem wyrazisty, jak na Hornera dość rozbudowany emocjonalnie (kilka nieoczywistych rozwiązań harmonicznych dodaje mu wieloznaczności), i przede wszystkim pasujący nastrojem do filmu: pobrzmiewa zdruzgotanym idealizmem i zbrukaną szlachetnością, czym koresponduje z treścią i wymową obrazu Zailliana. Niestety, temat ten zalicza się do coraz dłuższej listy wstydliwych hornerowskich wpadek, spora jego część bowiem jest bezpośrednio zaczerpnięta z trzeciej symfonii Brahmsa. Automatycznie wywołuje to wątpliwości, czy w takim razie cały intelektualny ciężar tematu i silne jego związki z fabułą filmu nie są aby dziełem przypadku, a Horner sięgnął po Brahmsa tylko dlatego, że wpisywał się w klimat opowieści lub został mu zasugerowany przez reżysera i producentów. Tak czy siak wygląda na to, że kompozytor znów postawił emocje ponad treścią, w rezultacie czego temat traci sporą część swoich walorów.

Drugim grzechem Hornera, również zbliżającym All the Kings’ Men do williamsowskiego Nixona jest przeszarżowanie w kwestii dramaturgii. „Monochromatyczność” muzycznej faktury, jej gęsty, przytłaczający nastrój, z dodatkiem kilku emocjonalnych eksplozji rodem z melodramatu, sprawiają, że ścieżka niebezpiecznie często balansuje w filmie na granicy groteski, co zresztą przyczyniło się chyba do złych recenzji obrazu. Powtarzalność tematów jest zbyt duża, brakuje balansu w postaci subtelnej liryki – taką równowagę mógłby wprowadzać temat wspomnień (swoją drogą bardzo ładny), niestety również i jego cechuje wysokie, zbyt wysokie natężenie emocjonalne. Na pierwszy rzut oka ścieżka może sprawiać wrażenie – jak na standardy kompozytora – dość kameralnej; szybko jednak okazuje się, że to tylko złudzenie, a Horner do filmu wymagającego czegoś o mniejszej sile wrażenia znów napisał wielki dramat.

Z drugiej jednak strony autor Titanica jest w swoim fachu profesjonalistą takiej klasy, że nawet lekkomyślna szarża emocjonalna nie odbiera jego ścieżce licznych walorów ilustracyjnych. Horner doskonale wie, jak żonglować dramaturgią, jak posługiwać się filmowym montażem, gdzie i jakimi metodami intensyfikować wrażenia widza – w rezultacie snuje on sprawną, choć na płycie niezbyt może angażującą opowieść, która na poziomie czysto fabularnym realizuje wszystkie założenia i dobija widniejących pod recenzją trzech gwiazdek. Dobrym, choć może mało nowatorskim pomysłem jest operowanie złowieszczym motywem władzy (dla odmiany mającym formę inną niż tradycyjny czteronutowiec); są tu przebłyski w kreowaniu klimatycznego underscore z domieszką supsensu (Conjuring the ‘Hick’ Vote); jest też sporo klasycznych hornerowskich chwytów, które dopóki nie zapuszczają się na grunt autoplagiatów (a ostentacyjnych kopii Bravehearta i Apollo 13 jak zwykle nie zabrakło…), mogą się podobać i sprawiać sporo satysfakcji. Tyle że wszystko to w kontekście obrazu pobrzmiewa fałszem – jest niby zgodne z podręcznikiem, cechuje się akademicką poprawnością, ale obraz komentuje jakby z automatu, bez zrozumienia.

Album, mimo że znacznie krótszy od dawnego hornerowskiego standardu, z powodu nadmiernej dramaturgii brzmi trochę jak seria kulminacji, nie „płynie” tak naturalnie, jak The New World czy The Boy in the Striped Pyjamas. Jest to jednak muzyka na poziomie, z kilkoma bardzo udanymi momentami i gdyby dało się pokrętłem zmniejszyć jej natężenie tak jak można ściszyć głośność, wydźwięk tej recenzji byłby pewnie zupełnie inny. Kino pokroju All the King’s Men wymaga jednak dużej ostrożności ze strony kompozytora, a ten, choć od strony rzemieślniczej jak zwykle podołał zadaniu, nie do końca wyczuł, czego filmowi Zailliana potrzeba. Ogólnie więc jest to typowy, rzetelny Horner, z nietypowym dla siebie klimatem, i niestety nic ponadto.

Najnowsze recenzje

Komentarze