Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Karate Kid, the (2010)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 25-07-2010 r.

Bardzo często zdarza się, że gdy po muzyce nie spodziewamy się niczego dobrego, spotyka nas pozytywne zaskoczenie. Klasycznym takim przykładem może być ostatnia partytura Jamesa Hornera, napisana do nowej wersji Karate Kida, filmu który jest remake’iem wielkiego hitu lat 80. W dobie wszechobecnego braku inwencji i żerowania na dawnych pomysłach, niemal wszyscy miłośnicy kina nie dawali filmowi Haralda Zwarta żadnych szans, zgodnie twierdząc że będzie to kolejna niedającą się oglądać podróbka produkcji, która onegdaj stała się dla wielu młodych ludzi bodźcem do zainteresowania się sztukami walki. Paradoksalnie film nie okazał się wcale taki zły (chociaż powinien raczej nosić tytuł Kung Fu Kid, ale kto tam będzie się takimi szczegółami przejmować) a duża w tym zasługa naturalnego w swych zachowaniach Jadena Smitha, kreującego rolę tytułowego chłopca, który dzięki pracy, treningowi i wielkiemu samozaparciu staje się mistrzem.

Jeszcze chyba mniejsze szanse powodzenia dawano muzyce. Na forach przewijały się komentarze, że oto James Horner napisze nudną, banalną partyturę, która będzie kolejnym, bezrefleksyjnym wcieleniem pomysłów wcześniej już wypracowanych. Opinie te wzmagane były przez fakt, że twórca zastąpił na stołku kompozytorskim, parobka Zimmera Atli Orvarssona, więc znając oczekiwania producentów, Horner będzie musiał napisać muzykę która będzie musiał nieść posmak partytur rodem z RCP. Gdy płyta ukazała się na rynku (a w zasadzie nie tyle płyta co wydanie cyfrowe muzyki) okazało się, że spodziewany gniot, wcale taki zły nie jest. Co więcej w kilku miejscach ten spisany na straty produkt, potrafi przyprawić o szybsze bicie serca i to nie tylko miłośników twórczości Jamesa Hornera.

Co zatem sprawia, że warto się z tą muzyką zapoznać? Przede wszystkim znaki firmowe Jamesa Hornera, ale podane w odświeżonej formie. Mimo bowiem tego, że ścieżka (jak chyba zawsze w przypadku tego kompozytora) posiada szereg selfplagiatów (główny temat to przecież nic innego jak na nowo zaaranżowany Avatar), to jednak pierwszy raz od dłuższego czasu mogę napisać, że nie są one aż tak bezczelne jak to się często twórcy Titanica zdarzało. Tak jakby Horner nieco dłużej nad wszystkim posiedział, dbając by wszystko brzmiało może nieco mniej dosłownie. Drugim plusem (pisze to rozmyślnie) są nawiązania do muzyki Hansa Zimmera. Wielu krytyków uważa, że takie inklinacje świadczą o totalnym upadku autora Bravehearta. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. Horner bowiem bardzo ciekawie reinterpretuje twórczość RCP, wynosząc ją na wyższy poziom (przede wszystkim orkiestracyjny – te dęciaki!!!), sprawiając jednocześnie, że można tej pulsującej elektroniki („Tournament Time) słuchać bez uczucia zażenowania. Styl RCP w wydaniu Hornera brzmi o niebo lepiej i nawet jeśli jego struktura tematyczna trąci banałem, to jednak dzięki świetnemu wyczuciu materii orkiestry, wszystko nabiera zupełnie innych barw niż u (cierpiących na brak muzycznego okrzesania) uczniów Zimmera. Na dodatek mamy tu klika ciekawych (choć pozornie nie specjalnie „mocnych”) tematów. Wszystkie one jednak po kliku przesłuchaniach płyty nabierają jednak blasku, stworzone są bowiem w tym starym, pochodzącym z lat 90-tych stylu, stylu za którym wielu miłośników muzyki filmowej nieustannie tęskni. Może i dobrze, że Hornerowi nie udało się napisać jednego silnego tematu, lecz postawił na kilka motywów, które dzięki temu są dłuższe i bardziej dopracowane formalnie (nawet jeśli melodycznie stanowią zlepek wcześniejszych dokonań kompozytora). Za przykład niech posłuży nam tutaj najdłuższy na płycie „From Master to Student to Master” który w trakcie swego trwania prezentuje nam główny motyw w kilku wersjach (od fortepianowo lirycznej wariacji, po pełnoorkiestrowy tusz z wszystkimi firmowymi znakami Hornera).

Co ciekawe w porównaniu z muzyką Billa Contiego do oryginału z lat 80-tych w partyturze Hornera bardzo delikatnie zaznaczona jest kwestia etniczna. W zasadzie tylko w kluczowych momentach fabuły słuchać orientalne instrumenty (pełniące zresztą rodzaj lejtmotywicznej klamry – są one reprezentantem antycznej, chińskiej tradycji – od medycyny, po sztukę balansu). To rozwiązanie spodobało mi się. Nie jestem bowiem, wcale pewien czy Horner jako imitator muzyki Dalekiego Wchodu sprawdziłby się dobrze. Jest to bowiem kompozytor, który bardzo mocno tkwi w tradycji zachodu i sądzę, że tworzenie w innej manierze zabrzmiałoby w jego wykonaniu po prostu sztucznie. A tak jest tu sobą, co sprawia że muzyka w filmie brzmi poprawnie, z przebłyskami tak kochanych przez fanów brzmień lat 90-tych pełnorkiestrowymi fragmentami. Duża tu zasługa możliwości, jakie stwarzał film (pełne oddechu pejzaże podróży w góry – „Journey to the Spiritual Mountain”, malownicze sceny treningu na chińskim murze „From Master to Student to Master”, czy wreszcie sam moment turnieju „Tournament Time”, „Final Contest”) dawały kompozytorowi pole do popisu, pole które Horner wykorzystał. Warto zresztą zwrócić uwagę że druga część partytury (czyli momenty gdy film staje się peanem na cześć motywacji, treningu i samozaparcia) jest znacznie lepsza. To z pewnością zasługa obrazu który wymagał właśnie takiej, patetyczno narzucającej się partytury, muzyki którą Horner zawsze potrafił pisać i co może ważniejsze orkiestrować.

Muzyka do filmu Karate Kid z pewnością ma też wiele wad. Niemal jak zawsze w wypadku Hornera jest to kwestia oryginalności: kompozytor poza swoimi partyturami czerpie też z innych: a są to m.in. wspomniany Zimmer (niemal dosłowna kopia z Króla Artura w „Final Contest”), ale i Ralph Vaughan Williams i jego Tallis Fantasia w „Kung Fu Heaven”, a także ukochany Aaron Copeland w „Tournament Time”. Co więcej metoda ilustracji filmu jest tu wciąż taka sama (czytaj: sztampowa). Nie ma subtelności, gry z widzem, muzycznej ikonografii, jedynie naczelna reguła, czyli trącąca myszką zasada wagnerowskich lejtmotywów. Ale wszystko to nie ma chyba znaczenia, jeśli weźmie się pod uwagę, czym jest ten film i jaką funkcję ma w nim spełniać ta muzyka. A wtedy słuchanie jej naprawdę da sporo satysfakcji, której w ostatnich (nie licząc Avatara) dziełach Jamesa Hornera próżno było szukać.

Najnowsze recenzje

Komentarze