Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Prince of Persia: The Sands of Time (Książe Persji: Piaski Czasu)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 06-06-2010 r.

Królestwo niebieskie oraz Opowieści z Narni dobitnie pokazały, że Harry Gregson-Williams dobrze czuje się w kinie przygodowym, w kinie gdzie można zabłysnąć ciekawym etnicznym instrumentarium, epickim oddechem, czy eterycznym chórem, będącym zwykle reprezentantem świata metafizycznego/fantastycznego. Nic więc dziwnego, że fani z utęsknieniem wyczekiwali na nową przygodową kompozycję twórcy, uznanego za jednego z głównych następców mistrza/nauczyciela, Hansa Zimmera. Ekscytację podsycała też świadomość ostatnich porażek artystycznych Gregsona-Williamsa (Taking of Pelham 123, X-Men Origins – Wolverine).

Nowy film Mike’a Newella potwierdza, że twórcy Kingdom of Heaven nie wolno jeszcze skreślać z listy kompozytorów potrafiących zaskoczyć. Gregson-Williams napisał bowiem sprawną partyturę przygodową, którą można spokojnie przesłuchać bez uczucia zażenowania, jakie niestety często towarzyszy w przypadku muzycznej przygody z dziełami Ramina Djawadiego, Stevie Jablonskiego czy Henry Jackmana. Prince of Persia to solidne dzieło utrzymane w klimacie „blocbusterowych” produkcji Jerry Bruckheimera. Jest szybko, dynamicznie, momentami nawet całkiem ciekawie. Za przykład niech posłuży nam fragment ilustrujący zdobywanie Alamut („Raid On Alamut”), gdzie prym wiedzie mogąca się podobać zimmerowska fraza (chodzą plotki, że Hans Zimmer maczał palce w stworzeniu tego utworu). Drugim wartym wyróżnienia tematem jest powellowski w konstrukcji „Ostrich Race” w którym dominuje, rzadki w plastykowym kinie produkowanym przez Bruckheimera, orkiestracyjny oddech przywodzący na myśl dokonania Jerry Goldsmitha, oddech który scenie daje dużą dawkę humoru.

Zatem gdzie tkwi szkopuł? Ano w tym, że to wszystko za mało, aby uznać tę muzykę za coś więcej niż tylko średniej klasy rzemiosło. Owszem to co serwuje nam Harry Gregson-Williams, jest nieporównywalnie lepsze niż dokonania tych mniej utalentowanych członków RCP, jednak wciąż daleko temu do ilustracyjnej pomysłowości jaką serwowali nam wielcy w rodzaju Jerry Goldsmitha, czy Johna Williamsa (kino nowej przygody).

Już sam temat główny jest chyba nieco za słaby, aby móc unieść ciężar filmu przygodowego (jest to też wada albumu, któremu brakuje takiego silnego spoiwa). Wychodząc z kina żaden zwykły widz nie będzie w stanie zanucić tego krótkiego i wątłego motywu (nie jest to w końcu marsz Indiany Jonesa, czy nawet chwytliwy motyw znany z Mumii Jerry Goldsmitha…) Tu warto też poruszyć pewną ciekawą kwestię, otóż na wielu forach pojawiły się oskarżenie, że Harry Gregson-Williams splagiatował w bezczelny sposób temat Alana Silvestriego z Powrotu Mumii. Wydaje mi się, że to nie prawda, choć rzeczywiście oba tematy mają pewne wspólne elementy wynikłe jednak raczej z oparcia ich na dającej pewne melodyczne ograniczenia skali arabskiej

Jako minus muszę też potraktować sztampowe podejście do samej ilustracji filmu. Wciąż czujemy, że jest to kino Bruckheimera (chociaż docenić trzeba niespotykane w jego produkcjach wyeksponowanie instrumentów dętych drewnianych). Wszystko jest tu napisane tak jak kiedyś skodyfikował to Hans Zimmer, a później sam Harry Gregson-Williams w Królestwie Niebieskim. Nie ma żadnego zaskoczenia, próby wejścia w psychikę, czegoś co wskoczyłoby ponad szablon (często także ten melodyczny) stosowany przez kompozytorów z RCP. Dobrze widać to szczególnie w momentach dramatycznych/refleksyjnych, gdzie kompozytor bawi nas wciąż tym samym banałem („The King And His Sons”), który zamiast pomagać scenie, jeszcze bardziej eksponuje jej kicz. Podobnie rzecz ma się zastosowaniem elektroniki. Twórczość grupy RCP przyzwyczaiła nas do tego, że nawet jeśli akcja dzieje się w odległych historycznie czasach, kompozytorzy nie boją się korzystać z nowocześnie brzmiącej elektroniki. Wielu krytyków tłumaczy taki zabieg wprowadzeniem pewnego rodzaju aktualizacji, tworzeniem specyficznego pomostu pomiędzy starymi czasami, a nowymi (dobrze to widać choćby w Królestwie Niebieskim, gdzie muzyka ma być kolejną wskazówką, że moment w którym umiejscowiona jest akcja to tylko kostium historyczny, a tak naprawdę omawiany przez film problem jest jak najbardziej współczesny). W Prince of Persia też mamy z tym do czynienia. Niestety Gregson-Williams (być może za namową Jerry Bruckheimera) kilka razy przekracza pewną granicę, która symbol zamienia w karykaturę. Mowa o temacie Hassansinów (słyszalnym m.in. w „Visions Of Death” i w „Hassansin Attack”). Zapewne wykorzystanie elektroniki miało pomóc nam odnaleźć podobieństwa pomiędzy Hassansinami, a jednostkami specjalnymi, które dla amerykanów wciąż są synonimem tajemnego zła, siłami będącymi władzą wykonawczą wszelakich spisków współczesnego świata. Niestety zamysł zupełnie nie wyszedł, kreując techno-karykaturalną atmosferę całości, klimat który może manipulować, objadającym się popcornem, ośmiolatkiem, lecz nie poważnym kinomanem.

Słuchając płyty wielu doświadczonych fanów muzyki filmowej może doznać sporego zawodu. Album jest bowiem nieco za długi, a przez brak odpowiednio silnych akcentów tematycznych (motyw Dastana w istocie ma moc raczej tematu pobocznego niż głównego filara partytury) sprawia, że wszystko zlewa się w jedną całość. Jest to bolesne szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że muzyka miała budzić adrenalinę, lecz miejsc na albumie, które rzeczywiście powodują wydzielanie tego hormonu jest, jak na mój gust, stanowczo za mało.

Najnowsze dokonanie Harry Gregsona-Williamsa przypomina najdroższy zestaw z MacDonalds’a. Szybko, profesjonalnie wysmażony, o smaku elektronicznie zmodyfikowanym, tak aby syciło sprawniej. Niestety całość jest diablo przewidywalna. Wciąż te same przyprawy i ta sama technologia tworzenia. Pewnie wielu taki fastfood wystarczy, wielu nawet zasmakuje. Osobiście nie przepadam za tego typu produktami, choć uczciwie muszę przyznać, że ten pochłonąłem bez specjalnego obrzydzenia. Na co dzień preferuje jednak coś bardziej subtelnego. I wcale nie musi to być kawior.

Najnowsze recenzje

Komentarze