Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Arnold

Independence Day – complete score (Dzień Niepodległości)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-05-2010 r.

We Came In Peace

Czyżby? Nawet jeśli, to przypadek Rolanda Emmericha dobitnie pokazuje, że efemerycznie wywołany chaos i spustoszenie potrafią być o wiele bardziej atrakcyjne dla kinowego popcornożercy aniżeli scenariusze pisane przez życie. Jedno z najbardziej spektakularnych widowisk tego reżysera, Dzień Niepodległości wdarło się na stałe do kanonu gatunku nie tylko dlatego, że jak na czasy, w których powstawało powalało wręcz nowatorskim sposobem realizacji. Próżno chyba szukać współczesnemu widzowi nastawionemu na solidną rozrywkę właśnie tego typu obrazów, gdzie CGI pełni rolę przedmiotu (a nie jak współcześnie uważa się, podmiotu) wzbogacającego siermiężną akcję. To samo tyczy się zresztą ilustracji muzycznych, które tak rzadko obecnie wykraczają poza domowe stacje robocze i terabajty archiwizowanych sampli oraz brzmień. David Arnold świetnie rozumiał pod tym względem obrazy Emmericha. Nie dziwne zatem, że Dzień Niepodległości jest jednym z tzw. „highlightów” w dorobku Brytyjczyka. Wspaniałe, choć proste jak konstrukcja cepa, tematy przewodnie, przykuwające słuch orkiestracje Nicholasa Dodd’a no i ta dynamika… To one sprawiały, że wrażenia wyniesione z kina prolongowane były właśnie przez muzykę odsłuchiwaną w domowym zaciszu.

Przez bardzo długi okres czasu jedynym medium pozwalającym na to był wypuszczony przy okazji premiery filmu krążek RCA/BMG. 50-minutowa składanka, choć zaspokoiła podstawowe potrzeby melomana, pozostawiła pewne uczucie niedosytu. Wraz z rozwojem technologii nośników cyfrowych pojawiła się na rynku płyta DVD z filmem… oraz wyizolowaną ścieżką dźwiękową. Ot wielki ukłon w stronę fascynatów zagadnienia ilustracji muzycznej, których utwierdzono tylko w przekonaniu o słuszności wypuszczenia jakiegoś rozszerzonego albumu soundtrackowego. Dziesiątki tysięcy odzewów z różnych środowisk, sprawiło, że sprawę w swoje ręce wzięła legendarna zachodnia wytwórnia La-La Land Records. I oto wiosną roku 2010 światło dzienne ujrzało limitowane do 5 tysięcy sztuk dwupłytowe wydanie, zestawiające w sobie kompletną partyturę do filmu ID4. Mało tego. Załączono doń również alternatywne utwory, w większości niewykorzystane w finalnej wersji filmu. Jak to się ma do soundtrackowego pierwowzoru?

Dwojako. Z jednej strony, „complete score” wytacza najcięższe działa tej monumentalnej ścieżki, radując wszystkich jej entuzjastów, z drugiej strony, w kontekście pierwszego albumu, wypada tylko odwołać się do starego dobrego powiedzenia „nihil novi”. Czemu? Żadnego niepublikowanego wcześniej tematu, brak nowinek w strukturze brzmieniowej partytury ino kolejne i kolejne aranżacje… Deja vu? Poniekąd. Na pewno jest to idealna wręcz powtórka z rozrywki, jaką dwa lata temu sporządziła fanom Godzilli wytwórnia La-La Land. Tym, którzy z braku laku (ergo, oficjalnego krążka z partyturą) zmuszeni byli do korzystania z dobrodziejstw dedykowanych Akademii Filmowej płyt promocyjnych. Jednakże moim skromnym zdaniem, ID4 wkracza znacznie poza poziom ilustracji nowojorskich poczynań wielkiego gada, tak pod względem estetycznym jak i… No głównie pod względem estetycznym. Myślę, że rozważania nad estetyką i przedsiębranym przez Davida Arnolda językiem stylistycznym możemy sobie w tym miejscu spokojnie darować. W tej materii produkował się już co nieco Tomek Rokita, recenzując album od RCA/BMG, a ja podpisuję się pod tym rękami i nogami.

Podpisuję się również pod twierdzeniem wielu osób, które miały już do czynienia z „complete score”. Stwierdzeniem, że prawie nie czuć spędzonego przy nim czasu. Jest to ścieżka bardzo patetyczna, ale nie przytłaczająca, tak jak mógł to sugerować monumentalny do granic możliwości krążek RCA/BMG. Myślę, że wynika to z faktu, że ID4 ma dobrze skonstruowaną narrację muzyczną. Umiejętne rozporządzanie muzyką w kontekście obrazu daje poczucie integralności tych dwóch sfer, bez konieczności zatracania ich indywidualnych cech estetycznych. Odnotujemy to przysłuchując się już początkom albumu. Przez pierwsze cztery utwory (analogicznie do treści filmu), kompozytor wprowadza stopniowo odbiorcę w stan niepewności i zagrożenia, wszystko po to, aby w The Darkest Day z całym impetem wynieść snujące się wcześniej motywy do monumentalnej, demonicznej wręcz fanfary orkiestrowo-chóralnej. Sam początek „complete’a” może zresztą zaskoczyć (na oficjalnym albumie RCA/BMG znalazła się bowiem alternatywna, niewykorzystana wcześniej wersja otwierającego film utworu, 1969 – We Came in Peace). Jest on bardziej „powściągliwy” w epatowaniu patosem i nieco uboższy w instrumentacjach. Na temat zmian w strukturze brzmieniowej i psychologicznego rozwoju koncepcji ilustracji można zresztą dowiedzieć się wiele wertując zamieszczone na drugim dysku bonusowe kawałki. Bardzo gorąco zachęcam zatem do odkrywania tych smaczków. My tymczasem przyjrzyjmy się temu, co stanowi podstawę wydania, czyli materiałowi wcześniej niepublikowanemu.

Takowego jest tu naprawdę sporo! Nie każdy kawałek jednak w równym stopniu przypadnie nam do gustu. Wiadomo, są bardziej przykuwające uwagę fragmenty (głównie sction-score) jak i te, które stanowią tylko muzyczne uzupełnienie filmowej narracji. W przypadku ścieżki naładowanej patosem i niesamowitą ekspresją instrumentalną, wartość tych drugich mierzy się głównie stopniem, w jakim wpływają na budowanie napięcia w momentach poprzedzających akcję. Jest to coś, z czym oficjalny album (przebrzmiały IMO) miał problemy. Doskonałym przykładem jest tu kawałek ilustrujący sekcję zwłok kosmity. Bardzo mroczny, budowany na snujących się na niskich tonach smykach dysonujących czasami między sobą. Oczywiście największą atrakcją będzie zapoznanie się z całą, osiemnastominutową sekwencją finałowej sceny batalistycznej, gdzie w fenomenalny sposób ścierają się ze sobą wszystkie wcześniej wprowadzone przez Arnolda pomysły. Z pewnością do najbardziej interesujących pod tym względem zaliczyć należy dynamiczne aranże tematu kosmitów w The Lunch Tunel – Mutha Ship… oraz patetyczną fanfarę towarzyszącą destrukcji statku-matki (He Did It). Część ilustracji do finałowej sceny usłyszeć możemy również w alternatywnych wykonaniach wertując zasoby bonusowo załączonego materiału muzycznego.



Żeby docenić w pełni kompletne wydanie muzyki do ID4 trzeba, po pierwsze być entuzjastą tego typu siermiężnych, hollywoodzkich brzmień, po drugie żywić sympatią dokonania Davida Arnolda na tym polu. Nie bez powodu zatem „complete” od La-La Land Records jest limitowanym wydaniem. Oby pojawiało się takich więcej na rynku!

Najnowsze recenzje

Komentarze