Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

How to Train Your Dragon (Jak wytresować smoka)

(2010)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 18-04-2010 r.

Od Mrówki Z po trzecią część Epoki Lodowcowej… Filmografia Johna Powella w kategorii animacji licząc zarówno projekty samodzielne jak i prace pisane do spółki z Zimmerem albo Gregsonem-Williamsem prezentuje się doprawdy imponująco. Przy tym najzdolniejszemu z uczniaków szkoły MV nie można zarzucić, że ilość nie idzie w jakość. Prace Powella zawsze są co najmniej solidne a zdarzają się i naprawdę wyborne. W 2010 roku Brytyjczyk dorzuca do listy Jak wytresować smoka – jeszcze jeden score z obrazu animowanego – czy zadomowi się on w czołówce tych zdecydowanie najlepszych prac kompozytora, czy też umieścić go należy wśród średniaków? Cóż, odpowiedź chyba nie jest taka oczywista, aczkolwiek…

Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że score świetnie działa w filmie. Może te pięć gwiazdek, jakie wystawiam jest lekko naciągane (właściwe chyba byłoby wypośrodkowanie między czterema a pięcioma), niemniej ma ta partytura w filmie tak wyborne momenty, jakich w animacjach spod znaku Dreamworks i nie tylko, dawno nie słyszałem. I są to minuty, podczas których muzyka jest eksponowana totalnie – bez dialogów, zbędnych „zagłuszaczy”. Po prostu są to takie momenty, jakie wielbiciele filmówki w kinie ubóstwiają. Wystarczy wspomnieć jedną z sekwencji zaprzyjaźniania się głównego bohatera ze smokiem (Forbidden Friendship), wbijający w fotel pierwszy lot (Test Drive), czy romantyczną wycieczka na smoku wraz z ukochaną (Romantic Flight).

O ile jednak w filmie jest świetnie, o tyle na płycie jest już troszeczkę gorzej. Niestety album wydaje się być nieco za długi, a że wiele utworów prezentuje tę samą stylistykę, dominuje rozbuchana muzyka akcji, przeto w pewnym momencie zaczynamy odczuwać przesyt, wszystko trochę się zlewa a action-score może nieco męczyć, zwłaszcza tych, którzy fanami tego typu ścieżek dźwiękowych nie są. A Powell jest tu po prostu sobą: to nowoczesna, przygodowa muzyka rozpisana na orkiestrę i chór, pewnie z jakimś dodatkiem perkusyjnych sampli. Kompozycja przebojowa, bombastyczna, całkiem melodyjna, jednak, choć jest to ścieżka tematyczna, to zabrakło mi skupienia się przez kompozytora na którymś z tematów jako na głównym. Wśród kilku motywów, jakie przewijają się przez ścieżkę (te najważniejsze pokrótce prezentuje otwierająca suita This Is Berk) trudno wskazać ten najbardziej wyrazisty, chwytliwy, taki który zostałby każdemu widzowi po seansie na długo w pamięci. Najbardziej do tego pretenduje ten przebojowy, dynamiczny, który usłyszymy po 1 minucie This is Berk czy w bardziej folklorystycznej aranżacji w końcówce New Tail, ale i jego jest za mało i nie jest chyba wystarczająco charakterystyczny, by otrzymać takie miano.

Gdybym miał się jeszcze do czegoś przyczepić, to do zbyt mało indywidualnego brzmienia. Tak jakby do końca Powell nie był pewien jakie cechy specyficzne winna mieć muzyka z filmu o wikingach i smokach, ewentualnie nie bardzo chciał eksperymentować i wolał pójść w bezpieczne orkiestrowe standardy gdzieniegdzie wzbogacone o quasi celtycko-irlandzki (czemu akurat taki?) folklor. Tymczasem do najciekawszych na płycie należą właśnie te utwory, w których Anglik wrzuca najwięcej etnicznego pierwiastka, jak choćby skoczny See You Tomorrow. Oczywiście jest tego więcej, ale też momentami zwłaszcza akcja jest po prostu do bólu powellowska i mogłaby równie dobrze ilustrować chociażby Shreka, choć zdaję sobie sprawę, że fanom kompozytora, to akurat kompletnie nie będzie przeszkadzać.

Tyle narzekań. How to Train Your Dragon to bowiem score dobry, momentami wręcz bardzo dobry. Jeśli ktoś dotąd nie przepadał za intensywnymi, orkiestracyjnie przeładowanymi do granic, pędzącymi czasem na złamanie karku dynamicznymi, mocarnymi kompozycjami Powella, to pewnie się nie przekona, chyba że zachwyci się fragmentami w filmie. Z kolei miłośnicy dzieł Brytyjczyka będą – pewnie są już – wniebowzięci. Ja siebie stawiam gdzieś po środku, toteż choć polecam ten score i znajduje w nim sporo frajdy, to jednak najbardziej cenię te utwory bardziej stonowane (niekoniecznie liryczne, ale nie aż tak znowu bombastyczne), z wyraźnym pierwiastkiem etnicznym, które zresztą też i w filmie wypadają najlepiej, a o których już wspominałem na początku. Daleki też jestem od takiego wychwalania tej partytury, jak to ma miejsce u wielu zachodnich recenzentów, bo i na pewno nie jest to kompozycja aż na maksymalne oceny. Ma jednak dość plusów, by nie przejmować się tak bardzo wadami. Powell potwierdza tym soundtrackiem, że należy do czołówki kompozytorów swego pokolenia, bije na głowę niemal wszystkich swoich kolegów – czeladników Zimmera z RCP i jak mało kto, tak znakomicie odnajduje się w rodzinnych przygodówkach. Wracając do pytania postawionego we wstępie: nie jest to co prawda najlepszy score do animacji, przy którym pracował John Powell, jednak śmiało można go zakwalifikować do grupki tych powyżej jego (niezłej przecież) średniej.

Najnowsze recenzje

Komentarze