Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Frizzell

Legion

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 14-03-2010 r.

Kilkanaście lat temu, gdy John Frizzell szedł śladami Goldsmitha, Hornera i Goldenthala, pisząc muzykę do czwartej części serii Obcy, nikt chyba nie przypuszczał, że jego dalsza kariera potoczy się tak rozczarowująco. Od 2006 roku kompozytor zaczął „specjalizować się” głównie w kinie grozy wątpliwej jakości i nawet obrębie tego mało prestiżowego gatunku stał się jedynie tłem dla twórców nierzadko znacznie mniej utalentowanych, choć posiadających – jak można się domyslać – lepszych agentów. Nowy sezon Frizzell zaczyna od horroru o wyższym budżecie i lepszej niż zwykle obsadzie. I niestety zawodzi.


Ścieżka rozciągnięta jest między sztampą, a nieśmiałym eksperymentatorstwem, które niestety ginie w natłoku orkiestrowej przeciętności. Z jednej bowiem strony Frizzell wyraźnie próbuje nadać ilustracji jakiś indywidualny rys – jest to wyczuwalne zwłaszcza w warstwie elektroniki, gdzie sound design, choć potwornie męczący, stoi jednak o kilka klas wyżej niż w koszmarkach pokroju ostatniego Halloween Batesa. Co by o finalnym efekcie tych prób nie mówić, cieszy już sam fakt, że kompozytor szuka, że wkłada w swoją muzykę odrobinę kreatywności (utwory The Ice Cream Man, Attack of the Possessed). W liner notes autor wspomina również, że jednym z punktów wyjściowych dla brzmienia ilustracji była barwa głosu grającego główną rolę Paula Bettany’ego. Ciekawostka dla koneserów – technikę tę stosował na potęgę legendarny Dimitri Tiomkin ponad pół wieku temu.


Mimo to jednak ścieżka niestety bardzo rozczarowuje, szczególnie że Frizzell jest przecież całkiem zdolnym kompozytorem, który nawet w dołku formy umie wykorzystać możliwości orkiestry lepiej niż niejeden z rozchwytywanych dziś w Hollywoodzie „młodych gniewnych”. Rozczarowuje przede wszystkim masa topornych chwytów ilustracyjnych – sprawiają one, że już w filmie score męczy i drażni oczywistościami, przez płytę natomiast w ogóle ciężko przebrnąć przy jednym seansie. Co gorsza, wrzaskliwe, apokaliptyczne chóry, które w założeniu Frizzella miały budzić grozę przed nadchodzącą zagładą rodzaju ludzkiego, w połączeniu z obrazem brzmią po prostu kuriozalnie – takiego poziomu dosadności w filmie o… aniołach-zombie po prostu osiągać nie można. Jeśli doliczyć do tego stosowane w nadmiarze nagłe wybuchy orkiestry, czyli najbanalniejszy znany horrorowi zabieg muzyczny, to niestety pozostaje tylko załamać ręce. Jak to możliwe, że nie tak przecież oczywisty design elektroniczny sąsiaduje z taką sztampą – pojąć nie mogę.


Po drodze do finału trafia się kilka zrębów tematyczności, które w ostatnich utworach przekształcają się w pełnoprawny, dość ponury i smutny temat liryczny z niezłą partią fortepianu. Niewiele on jednak w sumie zmienia, zwłaszcza że jest to ot taki standardzik i na lepszej płycie równie dobrze mógłby pełnić rolę drugoplanowego underscore. Utwory typu I Didn’t Even Want This Baby czy obie wersje You Are The True Protector to oczywiście miła odskocznia od przytłaczających brzmień horrorowych, ale bądźmy szczerzy – są to chwile oddechu wymuszone przez film i tak naprawdę album niewiele na nich zyskuje.

Przykro mi wystawiać Legionowi ocenę tak niską z jednego powodu – w tę ścieżkę włożono trochę wysiłku i nie jest ona kompozycją napisaną od niechcenia czy bez pomysłu. Frizzell swój koncept miał, próbował wypracować określone brzmienie, tyle że niestety po drodze coś zawiodło. 50-minutowy album to męka, ilustracja w filmie rozczarowuje równie mocno, gdyż nad niuansami technicznymi dominują hałaśliwe, oklepane rozwiązania. Rezultat jest momentami wręcz kiczowaty, balansuje na granicy niezamierzonego komizmu. Komu tę ścieżkę rekomendować? Dla większości słuchaczy będzie ona stratą czasu – zaryzykować mogą doświadczeni fani horroru. Niestety tylko ci najwytrwalsi.

Najnowsze recenzje

Komentarze