Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami, Buck Sanders

Hurt Locker, the (The Hurt Locker: W pułapce wojny)

(2009/2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 12-03-2010 r.

Tak, muzykę z The Hurt Locker wydano dlatego, ponieważ otrzymała nominację do Oscara w kategorii Best Score a film kosił wszelkie najważniejsze nagrody za rok 2009. Grzech nie wykorzystać takiego marketingowego chwytu. Tak, muzyka z The Hurt Locker została wydana, ponieważ Marco Beltrami jest twórcą znanym i uznanym. Tak, muzyka z The Hurt Locker została wydana, ponieważ dziś wydaje się praktycznie wszystko. W taki dość niekonwencjonalny sposób chciałem rozpocząć recenzję ścieżki dźwiękowej nagrodzonego sześciokrotnie Oscarami dramatu wojennego Kathryn Bigelow. Poprzez odpowiedzi, stawiając sobie pytania: jaki to wszystko ma sens?

Zacznę od tego, iż oglądając jakiś rok temu film Bigelow, zaraz po seansie nigdy bym nie uwierzył, że w Pułapce wojny była jakakolwiek muzyka… Na poprawną drogę naprowadziły mnie dopiero napisy końcowe, które obwieściły, że za muzykę odpowiadają Marco Beltrami i jego częsty 'kolaborant’ Buck Sanders (min. niezła współpraca przy Blade II). To tam była jakaś muzyka? Takie pytanie przemknęło przez moją głowę a i zapewne głowy fanów muzyki filmowej jak i zwykłych widzów. Oczywiście, na oryginalną ścieżkę z tego filmu nikt nigdy by raczej nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że otrzymał kontrowersyjną a zarazem kuriozalną nominację do Oscara. Nominację będącą niejaką kulminacją hołdowania w ostatnich latach muzyce zupełnie anonimowej i pozbawionej wyrazu przez różne szacowne gremia przyznające filmowe nagrody (przypadki Tajemnicy Brockeback Mountain czy Babel). O to właściwie ten cały szał. Ale sukces The Hurt Locker jest w pewnym sensie również świetną okazją do zastanowienia się nad współczesną kondycją muzyki hollywoodzkiej. Bo przecież nie od dziś słyszymy różne, kuriozalne i irytujące historie, jak to rola muzyki filmowej w amerykańskich filmach jest umniejszana, jak zwalnia się kreatywnych kompozytorów, jak poświęca się muzykę na rzecz dźwięku, montażu czy dialogu.

Score duetu Beltrami/Sanders to w zasadzie w 90% jedna, wielka plama dźwiękowa, szeroko pojmowany sound design, który niewiele różni się od efektów dźwiękowych (coś, co na przykład od jakiegoś czasu uprawia Harry Gregson-Williams w filmach Tony’ego Scotta). Jedyne elementy (pozostałe 10%), które pozwalają mówić o nim jako tako jak o muzyce, to np. solowe akordy gitarowe, przesterowane wokale czy cienie jakiejś skrzypcowej melodii. Nie dziwi w tym całym kontekście, że na wydaniu płytowym znalazło się zaledwie 31 minut kompozycji (sam sobie zadawałem pytanie: skąd oni wzięli aż tyle muzyki?). Niestety, wspomniane 90% to po prostu utwory potwornie asłuchalne, składające się z dziwacznych efektów elektronicznych, pętli, sampli, ciężkich tekstur dających np. wyobrażenie o rozżarzonym słońcu albo pustyni. Ponieważ film rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, nie mogło oczywiście zabraknąć arabskich instrumentów czy wokaliz (choć niezwykle śladowych), które brzmią tak, jakby ktoś puścił je przez zdezelowane radio. W kompozycji użyto również ehru czy wiolonczeli, ale takowych się nie dosłuchałem, najprawdopodobniej dlatego, że ich nagrania zostały elektronicznie przefiltrowane. Czasami tego typu kompozycja bronią się przynajmniej klimatem, jakąś tajemniczością (choćby Prestiż Julyana). Przykro mi, ale The Hurt Locker nie posiada nawet tych atrybutów a w kwestii słuchalności to totalna porażka: absolutnie anonimowa, ambientowa tapeta. Im dalej ciągnąca się (a album – przypominam – trwa zaledwie dwa kwadranse!), tym bardziej irytująca.

Jedyna rzecz godna zapamiętania, lecz bardziej jako swoisty żart (zapewne Beltramiego, który lubi takie zabawy tytułami) to utwór o nazwie There Will Be Bombs. Kompozytorzy czytelnie nawiązują do słynnej 'syreny’ Jonny Greenwooda z głośnej ilustracji do Aż poleje się krew. Innym – choć bardzo krótkim – wyrwaniem z ogólnej apatii jest typowo rytmiczna dla Beltramiego akcja w A Guest in My House.

Pewnie znajdą się obrońcy W pułapce wojny, którzy powiedzą: przecież ta muzyka świetnie komplementuje film, wchodzi z nim w niemal niemożliwą do oddzielenia symbiozę a twórcy popisali się inteligencją w kontekście jak oryginalny score został wykorzystany. Oczywiście, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uzna, że Beltrami i Sanders stworzyli taką muzykę, bo im się nie chciało albo nie mają za grosz talentu. Stworzyli taką muzykę zapewne na wyraźne życzenie twórców i szczerze mówiąc, nie dziwi mnie to wcale. Ba, uważam, biorąc pod uwagę, że jest praktycznie nierozróżnialna od efektów dźwiękowych, iż ten film w ogóle jej nie potrzebował… Otoczka, proces, funkcjonalność może zachwycić krytyka filmowego, ale czy fana muzyki filmowej – bardzo wątpię. Egzaltacja nad kontekstem to jedno, radość z obcowania z dobrą muzyką (w tym przypadku filmową) to zupełnie inna sprawa. Do kogo jest zaadresowane zatem to wydawnictwo i w jakim celu zostało puszczone w świat? Być może zainteresuje najbardziej zatwardziałych fanów i kompletystów Beltramiego (w tym przypadku należy mieć chyba w sobie nutkę masochizmu…), albo może analityków muzyki? Raczej nie fana dobrej filmówki, który lubi powracać i rozkoszować się swoją muzyką – bo takie jest zadanie wydania płytowego. The Hurt Locker w wersji płytowej to absolutna strata czasu i pieniędzy. Muzyka anonimowa i asłuchalna do bólu.

Najnowsze recenzje

Komentarze