Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Masada

(1981)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Masada była cytadelą położoną nad Morzem Martwym, na szczycie samotnej skały wznoszącej się nad Pustynią
Judzką. Historycy sprzeczają się, kto zainicjował budowę fortecy, są jednak zgodni co do tego, że to
król Herod, schroniwszy się tam w 40 r p.n.e., umocnił ją i uczynił z niej potężny obiekt obronny. W czasach
rzymskiego panowania na ziemi izraelskiej, stanowiła garnizon dla wojsk cesarstwa; w 66 r n.e., w wyniku
żydowskiego buntu, twierdza została odebrana najeźdźcy. W chwili upadku Jerozolimy w 72 r n.e., stanowiła
ostatni punkt oporu rebeliantów. W tym samym roku, rzymski generał Flawiusz Silwa rozpoczął jej oblężenie,
zakończone zwycięstwem Rzymian i samobójstwem niemal wszystkich żydowskich obrońców. Czteroodcinkowy serial
telewizyjny z 1981 roku, obsypany licznymi nominacjami do Emmy, opowiadał o tym właśnie okresie w dziejach Masady.
Zdobył ostatecznie dwie nagrody, w tym jedną za muzykę do autorstwa Jerry’ego Goldsmitha.

Sam Goldsmith był autorem ścieżki tylko do dwóch pierwszych odcinków (Emmy otrzymał
za drugi), do pozostałych partyturę napisał, opierając się o tematy poprzednika, jego bliski przyjaciel
Morton Stevens. Niewiele zapewne powstało seriali, które swoim epickim wymiarem (bo przypuszczam, że ze
względu na tematykę, tym właśnie mogła się poszczycić „Masada”; niestety nie miałem okazji jej obejrzeć)
dałyby kompozytorowi tak szeroki zakres możliwości. I w równym stopniu zainspirowałyby go. Jeśli jakość
serialu odpowiada jakości stworzonej na jego potrzeby muzyki, z pełną odpowiedzialnością można ów obraz
nazwać arcydziełem kinematografii, szczytowym osiągnięciem filmu telewizyjnego. „Masada” Goldsmitha to
perła w twórczości kompozytora, partytura, którą jednym tchem można wymieniać pośród takich gigantów, jak
„Papillon”, „The Wind and the Lion”, „The Omen”, czy „Legend”, ścieżka dźwiękowa, która zwraca zaskakująco
mało uwagi w społeczności fanów… Epickie arcydzieło.

Płytę otwiera „Main Title”, prezentujący genialny motyw przewodni, podniosły i optymistyczny
marsz, jak na Goldsmitha zaskakująco złożony i rozbudowany. Można go podzielić na kilka poszczególnych etapów,
zarówno heroicznych, jak i zabarwionych olbrzymim dramatyzmem, inspirowanych muzyką żydowską fragmentów
na sekcję smyczków. Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych tematów w całej karierze kompozytora, fenomenalny i
inspirujący. „The Old City” prezentuje nam drugi, bardzo emocjonalny motyw, a dodatkowo
wykorzystuje solowe partie smyczków dla nadania całości bardziej tragicznego charakteru – symbolizuje zapewne
walkę Żydów z najeźdźcą. Ale to niemal 7-minutowy, genialny „Road to Masada” stanowi serce i kwintesencję
albumu. Goldsmith wprowadza tu nowy, fanfarowy temat, który, jak można się domyślić, ilustruje podróż Rzymian
do Masady. W tym momencie naprawdę żałuję, że nie widziałem filmu. Jestem sobie w stanie jedynie wyobrazić,
jak ten utwór musi funkcjonować w połączeniu z rozległymi ujęciami pustyni. Rozmach, proszę państwa…
I co najwazniejsze, Goldsmith umiejętnie dawkuje poszczególne rozwinięcia tematyczne, sprawia że słuchacz
z niecierpliwością oczekuje kolejnego wybuchu orkiestry… Arcydzieło. Podobnie zresztą można wyrazić się
o końcowym „The Slaves”, i chociaż w jego przypadku struktura utworu jest zupełnie inna niż w „Road to Masada”,
również imponuje pewnymi rozwiązania technicznymi. Goldsmith wraca w nim do tematu z „The Old City” i nadaje mu
wspaniałego, epickiego wymiaru, racząc nas przez kilka minut jedną z najbardziej emocjonalnych kompozycji w swojej
karierze, zakończoną w pięknym, tradycyjnym stylu, wzrastającą fanfarą…

Recenzowana tu płyta z 1980 roku trwa wprawdzie tylko lekko ponad 37 minut, ale mimo to stanowi
satysfakcjonujący album. Muzyka przez cały czas trzyma tak wysoki poziom, że nie pozwala słuchaczowi na znudzenie.
Co istotne, album został znakomicie zaaranżowany. Podobno kolejność utworów nie zgadza się z ich kolejnością
w filmie, ale sprawia, że słucha się ścieżki z prawdziwą przyjemnością. Ważniejsze rozwinięcia tematyczne,
czy też inne istotne fragmenty kompozycji pojawiają się w rozsądnych odstępach czasu, pozwalają odetchnąć
słuchaczowi przy underscore (który, jak przystało na Goldsmitha, jest również znakomity). Sam pomysł zakończenia
albumu takim arcydziełem, jak „The Slaves”, czyni z niego wzorcowe wręcz przedstawienie ścieżki dźwiękowej
w oderwaniu od obrazu. Oprócz wydania Varese Sarabande istnieje również dwupłytowy bootleg, zawierający
więcej muzyki Goldsmitha, a także kompozycje Mortona Stevensa do trzeciego i czwartego odcinka serii. Co dziwne,
inne jest wykonanie partytury Jerry’ego… Choć bez wątpienia dla każdego fana dodatkowy materiał będzie na
wagę złota.

Niewiele kompozycji osiąga taki poziom, niewielu jest twórców, którzy takimi dziełami mogą
się poszczycić. Goldsmith po raz kolejny udowodnił, że należy do ścisłej czołówki hollywoodzkich kompozytorów,
zwłaszcza że, jak pamiętamy, przełom lat 70-tych i 80-tych był chyba najlepszych okresem w całej jego karierze.
„Masada”, razem z wcześniejszym o kilka lat „The Wind and the Lion”, stanowi doskonały przykład epickiej ścieżki
dźwiękowej, posiadając zarówno rozmach, fascynujące tematy, jak i fragmenty nacechowane etniką. Dla takiej
muzyki warto żyć.


(tekst opublikowany na DYRWIN’s OSTs)

Najnowsze recenzje

Komentarze