Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Twilight Saga: New Moon, The (Księżyc w nowiu)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 01-12-2009 r.

XIX wiek miał Brama Stokera, XXI wiek ma Stephanie Meyer. W 1979 roku Werner Herzog nakręcił Nosferatu: Phantom der Nacht, 30 lat później Chris Weitz kręci New Moon. Motyw wampiryzmu ma zatem wciąż duże wzięcie. Szczęśliwym trafem tak się złożyło, że ów zacny gatunek filmowy od zawsze miał całkiem spore szczęście do udanych ścieżek dźwiękowych – wystarczy wspomnieć Draculę w wersjach Johna Williamsa i Wojciecha Kilara, Wywiad z wampirem Elliota Goldenthala, niedawne Pozwól mi wejść Johana Söderqvista, czy liczne interpretacje muzyczne (m.in. Philipa Glassa) legendarnego filmu Friedricha Murnaua. Tego roku do powyższego grona dołącza uznany i wielokrotnie nagradzany Alexandre Desplat, stając przed jednym z najbardziej karkołomnych wyzwań w swojej karierze…

Odcinając się od bezbarwnej (choć za sprawą Bella’s Lullaby całkiem popularnej) ścieżki Cartera Burwella z poprzedniej części serii, Desplat spogląda na motyw wampiryczny z tej samej perspektywy co Kilar i przede wszystkim Goldenthal. Nie chodzi tu oczywiście o analogie czy zapożyczenia stylistyczne, a raczej o czerpanie z klasycznej dla mitologii gatunku tradycji mrocznego romantyzmu, aczkolwiek z mniej może gotyckim zacięciem niż u twórcy Wywiadu z wampirem. Kulturowo motyw wampira wiąże się z wyobcowaniem, innością, przekleństwem, co w połączeniu z wyeksponowanym przez Meyer i Weitza wątkiem miłosnym, dość naturalnie sugeruje obraną przez francuskiego kompozytora drogę. Trudno mówić tu o nowatorstwie, Desplat bowiem podąża najbardziej kanoniczną ścieżką, niemniej jej przefiltrowanie przez własny – acz odświeżony nieco – język muzyczny Francuza prezentuje się nader efektownie i New Moon jako autonomiczną pracę cechuje duża i przekonująca siła wyrazu.


Ta zaś zasadza się na bardzo dobrym, trochę glassowskim temacie przewodnim, który choć momentami prosty do bólu, aranżowany jest przez Desplata wręcz wyśmienicie. Nie jest to oczywiście dzieło klasy Lust, Caution, niemniej w swoich koncertowych wersjach, otwierających i zamykających recenzowaną płytę, może konkurować z gronem najlepszych utworów, jakie zrodziła muzyka filmowa w tym roku. Francuz bardzo dobrze zresztą akcentuje zarówno fatalizm romansu głównych bohaterów, jak i klątwę, ciążącą na rodzie Cullenów – jest więc w muzyce Desplata rysa tragizmu, niespełnienia, obcości i grozy. W kontraście doń pojawia się odarty z romantycznej otoczki, powiewający subtelną groteską temat rodu Volturi, w ulubionej przez francuskiego kompozytora formie walca – drobny, acz cieszący ucho utwór, silnie osadzony w tradycji kina wampirycznego. Mimo jednak podobnych detali, w tym skąpo niestety dawkowanej muzyki akcji, całość ścieżki zdominowana jest przez wątek miłosny, osiągając szalenie emocjonalną – jak na zdystansowanego zwykle Desplata – kulminację w finałowych utworach płyty, będących tematycznym i lirycznym popisem umiejętności kompozytora.

Pytanie zatem: jak elegancka ścieżka Francuza sprawdza się w kinowej adaptacji powieści Meyer? Otóż trudno na to pytanie odpowiedzieć. Próbując jednak, należy w punkcie wyjścia zaznaczyć, że film Weitza jest żenującym wręcz kiczem oraz istną kanonadą aktorskiej nieudolności i scenariuszowej impotencji. Do granic możliwości poważny ton rozmiękczającej dziewczęce serduszka historii miłosnej Belli i Edwarda w połączeniu z infantylnymi, obrażającymi wręcz inteligencję widza dialogami („Nie potrafiłem żyć w świecie, w którym nie istniałaś”), daje efekt niezamierzenie komiczny, w co trudno się ścieżce Desplata wpasować. Odnoszę wrażenie, że nie po raz pierwszy już zresztą, Francuz zilustrował swoje wyobrażenie o filmie, a nie film jako taki. Desplat, jak się zdaje, wyszedł z pozornie właściwego założenia – uniwersum stworzone przez Meyer opiera się na klasycznych niby dla wampirycznego gatunku składnikach. Wspomniane wcześniej motywy wyobcowania i klątwy są w tej rzeczywistości obecne, co sugerować może narrację muzyczną o tradycyjnych formach ekspresji i tradycyjnym charakterze brzmienia. Niestety, Desplat albo zdawał sobie z tego sprawę i nie znalazł właściwego rozwiązania albo nie przewidział, że ilustrowana przez niego opowieść elementy te wykorzystuje z tak horrendalną indolencją, iż staje się mimowolnie parodią gatunku. Francuz jakby tego nie dostrzega i traktuje ekranowe wydarzenia z absolutną powagą, tak samo jak reżyser i wcześniej pisarka.

Należy zatem spytać, czy ta ilustracja w ogóle działa? O dziwo, chyba tak, choć zależy to od stopnia tolerancji widza na wszystkie kurioza obecne w filmowym koszmarku Weitza. Z jednej bowiem strony można stwierdzić, że Desplat pogłębia tylko wymiar ekranowego kiczu i w przypadku takiej oceny jego ścieżka jest po prostu chybiona; z drugiej strony można też uznać, że Francuz w zasadzie niczego nie psuje, gładko prześlizgując się ponad plastikowymi emocjami bohaterów, nie wznosząc wprawdzie opowieści na wyższy poziom, ale też nie intensyfikując obecnych w filmie tanich chwytów. Z pewną dozą subiektywizmu i sporą jednak ostrożnością skłaniałbym się ku opcji drugiej, z prostej przyczyny – tam, gdzie tandetne dialogi schodzą na drugi plan, Desplat radzi sobie bardzo dobrze; przykładem niech będzie interesująca, choć niedostatecznie wypracowana muzyka akcji w Wolves v. Vampire, która dodaje ilustrowanym scenom adrenaliny i dramaturgii, czy też ekscytujące i epickie To Volterra. Akcentowania pewnych niedomówionych emocji, wbrew usilnym staraniom fatalnie grających aktorów, również ścieżce Francuza odmówić nie można.

Odnotować wszakże trzeba, że szatkujący kompozycję Desplata songtrack usilnie stara się te pozytywne wrażenia zburzyć – za argument niech posłuży scena leśnego pościgu wilków za wampirzycą Victorią, scena z idiotycznie podłożoną, acz dobrą skądinąd piosenką Hearing Damage Yorke’a, odzierającą sekwencję z wszelkiego dramatyzmu. Zmarnowano również potencjał chwytliwego I Belong To You z tegorocznej, bardzo dobrej płyty angielskiej formacji Muse. Gdyby niniejsza recenzja uwzględniała wydany osobno songtrack, w końcowej ocenie nie byłoby ani krzty litości.

Praca Desplata spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem fanów muzyki filmowej, co zapewne wynika ze zmian, jakim kompozytor poddał wreszcie swój styl, popadający od czasów Benjamina Buttona w coraz większą stagnację. New Moon jest od tamtej ścieżki prostszy w odbiorze, bardziej przyswajalny, na swój sposób przyjemniejszy; zmienił się nawet charakter nagrania, w którym zrezygnowano z charakterystycznej dla Francuza klarowności orkiestracji na rzecz bardziej całościowego, mętniejszego może, ale i pełniejszego brzmienia. I choć płyta ma sporo przestojów, to ogólne wrażenie, za sprawą niemałego zestawu utworów najwyższej klasy, pozostawia zdecydowanie pozytywne, w rezultacie stając się pierwszą od dłuższego czasu kompozycją Desplata, którą można polecić nawet jego dotychczasowym sceptykom. I stąd wysoka końcowa ocena, ignorująca trochę kontekst filmowy, który jak nigdy przedtem wydał mi się wyjątkowo krzywdzący dla wartościowej autonomicznie muzyki. Muzyki, a nie ilustracji.

Najnowsze recenzje

Komentarze