Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Różni wykonawcy

Watchmen (Watchmen Strażnicy)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-07-2009 r.

Ekranizacją Hollywood stoi.

Tak można by było scharakteryzować Fabrykę Snów ostatnich lat. Pomimo wielu kontrowersji związanych z komiksowymi adaptacjami, trzeba przyznać, że są one niezgorszą inwestycją, na której kinematografia amerykańska polegać będzie jeszcze przez dobrych kilka lat. Abstrahując od wielu komercyjnych hitów pokroju Mrocznego Rycerza (który IMO nie rzucał na kolana swoją kreatywnością), od czasu do czasu pojawiają się ekranizacje serwujące coś więcej aniżeli tylko audiowizualny orgazm. I tak na przykład, kilka lat temu, Robert Rodriguez, popełnił całkiem efekciarski, ale i piękny w swojej komiksowej stylistyce, film, Sin City. Niestety śmiałość kreski Franka Millera, tak dokładnie odzwierciedlonej na taśmie filmowej, w połączeniu z groteskową wizją Rodrigueza, sprawiły, że Sin City poległo na rynku amerykańskim. Podobne doświadczenia dzieliła ostatnio ekranizacja krótkich rysunkowych opowieści Alana Moore’a, Watchmen.

Przyznam się bez bicia, że informacja o powstawaniu takowej produkcji sprawiła, że moja wyobraźnia szalała od natrętnych obrazów kolejnego hitu, gdzie wszystkie ważne celebrities Hollywoodu łączą siły w kreowaniu kolejnego efekciarskiego pustaka filmowego. Cóż, pozytywnie się rozczarowałem! Film zrealizowany średnimi jak na dzisiejsze standardy kosztami (100 mln $) docelowo wypróżnić miał się na innej płaszczyźnie – intelektualnej. Jeżeli ktokolwiek wątpił, że takowa może zaistnieć w przypadku komiksowych ekranizacji zachęcam do sięgnięcia po reżyserską wersję filmu, który na zachodzie znika z półek sklepowych szybciej aniżeli świeżutkie bułeczki ze spożywczaka pani Wiesi.

Film Zacka Snydera (znanego nam wcześniej m.in. z 300, przyp. red.), idąc za pierwowzorem komiksowym, opowiada o skomplikowanym żywocie równie skomplikowanych superbohaterów, którym przyszło żyć w nie mniej skomplikowanych czasach zimnej wojny… tyle że alternatywnych względem znanych nam z podręczników historii. Posępna atmosfera kryminału wplecionego w fikcyjne (skądinąd) tło politycznych zmagań wschodu z zachodem owocuje całkiem wybuchową i elektryzującą mieszanką filmową, zasługującą chyba na laur jednej z najlepiej dokonanych ostatnimi czasy filmowej interpretacji komiksu. Jest to moje subiektywne zdanie, z którym oczywiście wiele osób czytających ten wywód mogłoby polemizować.

Polemice natomiast nie podlega fakt, że muzyka stanowi bardzo istotny element tejże produkcji. I nie chodzi tu wcale o ilustrację skomponowaną przez Tylera Batesa, najprawdopodobniej w przerwie pomiędzy poranną gimnastyką, a śniadaniem. Już przy okazji albumu z piosenkami do Transformers: Zemsta Upadłych starałem się dowieść, że inteligentnie dobrany zestaw piosenek potrafi skutecznie zepchnąć do lamusa nawet najbardziej śmiały score. Cóż, w przeciwieństwie do reżysera dobierającego utwory, Batesowi śmiałości ewidentnie zabrakło. Swoje refleksje na temat oddziaływania jego muzyki na moją osobę mógłbym zamknąć w jednym dosyć popularnym emotikonie…

…i tym oto gastralnym akcentem proponowałbym zakończyć wątek Batesa.

Zwyczajem praktykowanym ostatnio przez Warner Music, w dniu premiery filmu na rynku fonograficznym ukazały się dwa analogiczne albumy, jeden zawierający oryginalną partyturę (proszę zwrócić uwagę, jak ironicznie brzmi słowo „oryginalną” w przypadku muzyki do Watchmen), drugi wypełniony po brzegi piosenkami, które zdobiły film Snydera. Zdecydowanie przedmiotem owego tekstu będzie tzw. „songtrack”. Może nie do końca nazwa „songtrack” odzwierciedla charakter albumu, gdyż poza piosenkami znalazło się tu również kilka utworów instrumentalnych, które ze względu na swój istotny kontekst filmowy po prostu musiały zaistnieć obok siebie na jednym krążku. Zanim jednak doń przejdziemy wyjaśnijmy sobie kilka kwestii związanych z ogólnym charakterem ścieżki.

Słuchaczy, których ominęła przyjemność obcowania z obrazem Snydera, zdziwić może fakt, że reżyser ten sięga po takich artystów jak Bob Dylan, Nat King Cole, czy Leonard Cohen uzupełniając muzyczne braki pozostawione przez Batesa (choć z drugiej strony, to zapewne Bates zapełniał muzyczne luki po Snyderze…). Obecność tak anachronicznych z punktu widzenia współczesnego widza/słuchacza tworów świadczyć może tylko o dwóch możliwych scenariuszach: reżyser wykazał się ogromną naiwnością firmując swój film oklepanymi kawałkami albo wręcz przeciwnie, niezwykłą inteligencją w swojej szalonej idei scalania sfery wizualnej z audytywną. Doświadczenie filmowe winduje tą drugą opcję do miana jedynie słusznej. Nie trudno bowiem zauważyć, że metodologia posługiwania się muzyczną liryką jest głęboko zakorzeniona w kontrapunktowym zestawieniu ze sobą dwóch zdawać by się mogło skrajnych elementów: brutalnej przemocy i muzycznej konsternacji.

Oczywiście nie zawsze i nie w takim nasileniu te dwa elementy ścierają się ze sobą w obrazie Snydera. Całą muzyczną warstwę przygotowaną przez reżysera można traktować to jako ironiczne spojrzenie na kreowaną przez Moore’a rzeczywistość. Z drugiej strony nie sposób uniknąć tu wrażenia pewnego intymizmu abstrahującego wybranych bohaterów oraz i ich problemy od znanej nam rzeczywistości. Jakkolwiek byśmy do tego zabiegu nie podeszli, nie ulega wątpliwości, że musicus liricus w filmie Watchmen przybiera formę poetycką. Wszakże czymże innym jeżeli nie czystą poezją jest scena otwierająca film, w której krwawą i brutalną napaść na Komedianta zdobi klasyk Nat King Cole’a, Unforgettable. To sięganie po przewrotną symbolikę, kontrapunktowanie sfery wizualnej z audytywną rozciąga się niemalże na każdy fragment filmu, gdzie mamy do czynienia z owymi „klasykami” muzyki popularnej. Najbardziej charakterystycznym przykładem jest chyba czołówka filmu fenomenalnie zmontowana i podłożona piosenką Boba Dylana The Times They Are A-Changin’. Nie mniejszą siła oddziaływania charakteryzuje się utwór Hallelujah Leonarda Cohena, który idealnie wtapia się w miłosny akt, jaki ma miejsce na pokładzie statku „Archie”, czy The Sound of Silence w scenie pogrzebu… Na to, że utwory zapożyczone lepiej sprawują się niż original score Batesa niech świadczy jeszcze jeden przykład – moment przedstawiania przeszłości „Manhatann’a”, którego tragedię i błogosławieństwo zarazem zdobił fragment kultowej partytury Philippa Glassa, Koyaanisqatsi

Właściwie każdy utwór, jaki znalazł się na albumie soundtrackowym wnosi coś do filmu. Rzecz jasna nie można wszystkich ich mierzyć tą samą miarą. Niektóre po prostu odnajdują się w tym filmie, ot tak, bez zbędnych ochów i achów. Niestety tak sprawuje się między innymi słynny klasyk Richarda Wagnera, Ride of the Valkyries, który w kinematografii amerykańskim stał się już chyba muzyczną ikoną wojny w Wietnamie.



Jak już wspominałem wcześniej, płyta sama w sobie nie prezentuje słuchaczowi niczego nadzwyczajnego ponad składankę popularnych, ogranych można by wręcz było rzec kawałków. W kontekście filmowym nabiera ona jednak szerszego znaczenia. Zostaje mi zatem tylko polecić zmierzenie się z filmem i ewentualną prolongatę wrażeń zeń wyniesionych w styczności z soundtrackiem…

Najnowsze recenzje

Komentarze