Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

John Williams i Berliner Philharmoniker – Osobista relacja z koncertu w Berlinie (2021)

Maciej Wawrzyniec Olech | 21-04-2022 r.

Czasami marzenia się spełniają, a czasami nawet dwukrotnie. Jak dla wielu, moja przygoda z muzyką filmową zaczęła się od Gwiezdnych wojen. Soundtrack z Mrocznego widma był pierwszym, którego posiadałem w swojej kolekcji. Muzyka podczas pierwszego seansu zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie, że chciałem z nią obcować na co dzień. Minęły lata, a John Williams wciąż jest moim ulubionym kompozytorem. Przez długi czas moim marzeniem było zobaczyć jego koncert na żywo. Nie wydawało się to jednak realne, ponieważ przez długi czas słynny kompozytor nie opuszczał Ameryki i wyłącznie tam koncertował. Aż w końcu na początku 2020 roku moje marzenie i wielu europejskich miłośników muzyki filmowej się spełniło – John Williams dał niezapomniany koncert z Wiener Philharmoniker, w stolicy Austrii. Cóż, reszta jest już historią, z pandemią w roli głównej. Wizje jakichkolwiek koncertów, a co dopiero Johna Williamsa, stały się tak dalekie, jak pewna odległa Galaktyka.

Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy pojawiły się informacje, że zaplanowane są koncerty Johna Williamsa w Berlińskiej Filharmonii z tamtejszymi słynnymi filharmonikami. Mimo że byłem sceptyczny, czy w ogóle się te koncerty odbędą, to jak tylko ogłoszono program, wykupiłem półroczny abonament w Berlińskiej Filharmonii. Zważywszy, że na co dzień mieszkam w stolicy Niemiec, to grzechem ciężkim byłoby nie udać się na ten koncert. Fakt, że John Williams odwiedza moje miasto, było tylko kolejną zachętą, kolejną wisienką na i tak pysznie zapowiadającym się torcie. Widziałem w tym też dość ciekawą klamrę. Ostatni koncert przed pandemią, na jakim byłem, to właśnie ten Johna Williamsa w Wiedniu. W jego berlińskim koncercie, podczas którego znowu można się było cieszyć muzyką na żywo, widzę jakiś znak, symbol i nadzieję na powrót normalnych czasów.

Relacjonując to niezwykłe wydarzenie należy pisać o koncertach w liczbie mnogiej. Dokładnie trzy koncerty ofiarował John Williams berlińskiej publiczności: 14.10.2021, 15.10.2021 oraz 16.10.2021. Należy docenić, że mając prawie 90 lat, kompozytor Gwiezdnych wojen zdecydował się na tak daleką wyprawę (na stałe mieszka w Los Angeles) i tak intensywny program, z trzema koncertami pod rząd. Ja sam wziąłem udział w piątkowym koncercie (15.10.2021) i to jego tyczy się ta osobista relacja.

W jednym z wielu przemówień, które John Williams wygłosił podczas tego koncertu, określił Filharmonię Berlińską jako „Dom Magii” („House of Magic”). I wydaje mi się, że to bardzo dobre określenie dla tego całego wydarzenia. Dzięki muzyce Johna Williamsa i niezawodnych filharmoników z Berliner Philharmoniker naprawdę można było się poczuć jak w zaczarowanym miejscu. Ta atmosfera udzieliła się nie tylko mi, ale i całej publiczności, która owacjami na stojąco dziękowała za każdy pojedynczy utwór. Rozglądając się po ogromnej sali, można było dostrzec, jak zróżnicowana wiekowo była publiczność. Wiek jednak nie grał roli – wszyscy bawili się dobrze i wiwatowali głośno. Patrząc po samych muzykach, ich mimice i wreszcie po brzmieniu instrumentów można było odczuć, jak wielką radość sprawiał im ten koncert. Także sam Maestro tryskał pozytywną energią podczas całego koncertu. Był przy tym bardzo rozmowny i prawie przy każdym utworze miał jakąś anegdotkę do opowiedzenia. Od razu można było poczuć miłą atmosferę i brak większej granicy pomiędzy kompozytorem a publiką. W sumie, co mnie pozytywnie zaskoczyło, to John Williams mówił nie mniej, niż zazwyczaj czyni to Hans Zimmer podczas kampanii promocyjnej swoich najnowszych prac. Już na wstępie podziękował za możliwość grania w Berlińskiej Filharmonii i w samych superlatywach opisywał swoje wrażenia z jego pierwszego pobytu w stolicy Niemiec. Szczególnie spodobało mu się, jak tętniąca życiem jest niemiecka metropolia. Mnóstwo ludzi spacerujących na ulicach, jeżdżących na rowerach i spędzających czas w mieście, nie jest często spotykanym widokiem w Los Angeles, wedle Williamsa. Miło było mi usłyszeć takie dobre słowa o mieście, które sam bardzo lubię. Ale jeszcze milej było usłyszeć jego muzykę. Przejdźmy więc najlepiej do konkretów.

Koncert rozpoczął się od razu z wielkim przytupem, od wykonania Fanfary Olimpijskiej z Igrzysk w Los Angeles z 1984 roku. Po niej przeszliśmy do fragmentów z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia, kiedy to po niepokojącym początku wybrzmiała nam wszystkim dobrze znana melodia, która na pewno kiedyś pomoże nam w komunikacji z pozaziemskimi cywilizacjami.

Następny utwór sprowadził nas trochę na ziemię, a dokładniej na amerykańską ziemię zasiedloną przez irlandzkich imigrantów. Muszę przyznać, że zawsze lubiłem ścieżkę dźwiękową do Far and Away, ale to dwa koncerty, wiedeński i ten berliński, sprawiły, że naprawdę ją pokochałem. Wraz ze swoimi skocznymi irlandzkimi rytmami idealnie nadaje się do grania na żywo i do rozruszania publiczności. Sam John Williams powiedział, że wielką przyjemność sprawiło mu tworzenie czegoś w ramach „hollywoodzkiej muzyki irlandzkiej”. Rzeczywiście, można było to odczuć.

Wiele zabawy miał też, wedle tego co powiedział w Berlinie, przy komponowaniu muzyki do filmów z serii Harry Potter. Dokładnie trzy utwory z pierwszej części przygód młodego czarodzieja, Kamienia Filozoficznego, zagrali filharmonicy: Hedwig’s Theme, Nimbus 2000 oraz Harry’s Wondrous World. Kiedy John Williams je opisywał, widać było, że dobrze rozumie świat stworzony przez J.K. Rowling i nie można mu zarzucić, że jest Mugolem. Zresztą ja już od dawna wiedziałem, że John Williams jest muzycznym czarodziejem.

Wykonanie wspomnianych kawałków było bardzo ładne, klasyczne i magiczne. Trudno mi było opanować łzy, gdyż dzięki tej muzyce nie tylko znowu przeniosłem się do krainy czarów, ale też do mojego dzieciństwa. Przypomniały mi się czasy, kiedy moja młodsza siostra wprowadziła mnie w świat Harry’ego Pottera. Czytaliśmy razem te książki, oglądaliśmy filmy i czekaliśmy przed księgarnią o 6 rano na premierę kolejnego tomu. Czy wreszcie razem słuchaliśmy z przyjemnością tej muzyki, zastanawiając się co jakiś czas, dlaczego główny muzyczny motyw z Harry’ego Pottera dedykowany jest jego sowie?
Piękne wspomnienia i dzięki Johnowi Williamsowi i tym wszystkim utalentowanym muzykom stały się one znowu żywe. Pozostając jeszcze przy Hedwig’s Theme, warto zaznaczyć, że w przeciwieństwie do wiedeńskiego koncertu, tym razem na scenie nie było słynnej skrzypaczki Anne-Sophie Mutter. Wykonanie było zatem bardzo klasyczne, bez solowych partii na skrzypce, a zatem bardzo zbliżone do oryginału.

Pierwsza część koncertu zakończyła jak zawsze niezawodna muzyka z Parku Jurajskiego. Opisując jej tworzenie John Williams wspomniał jak świetnie nakręcona jest scena przylotu naszych bohaterów na Isla Nublar, co też zainspirowało go do napisania właśnie takiego score’u. W Berlinie dane nam było usłyszeć dwa słynne motywy z tego filmu Stevena Spielberga: dostojny i magiczny oraz przygodowy. Oba, ze szczególnym uwzględnieniem drugiego (wiadomo – Hurra, Przygodo!), porwały berlińską publiczność, która oczywiście nagrodziła kompozytora i orkiestrę zasłużonymi owacjami na stojąco.

Przerwa wszystkim nam dobrze zrobiła. Potrzebowaliśmy chwili, aby ochłonąć po tej serii wrażeń. A to był dopiero półmetek. Kiedy wróciliśmy na salę, przywitał nas jeden z najsłynniejszych superbohaterów: John Williams, który wraz z orkiestrą zagrał słynny temat Supermana. Wszyscy wzbiliśmy się w powietrze i odlecieliśmy w muzycznej ekstazie. Ale to nie był koniec przygód. Wręcz przeciwnie – prawdziwa przygoda dopiero miała się zacząć. Trudno wszak znaleźć większą ikonę przygodowego gatunku niż Indianę Jonesa. Szczególnie szczęśliwy byłem, że John Williams zdecydował się zagrać Scherzo For Motorcycle and Orchestra, które samo w sobie jest świetnym, radosnym, przygodowym (tak, znowu użyłem tego słowa) utworem. Co więcej, pochodzi z Ostatniej Krucjaty, mojej ulubionej filmowo i muzycznie części przygód słynnego archeologa. Kompozytor powiedział też żartobliwie, że jest bardzo szczęśliwy móc zagrać ten kawałek w całej swojej okazałości, ponieważ w filmie został zagłuszony warkotem motocykli. I rzeczywiście, tym razem nie było słychać silników, tylko czyste brzmienie instrumentów.

Później poszliśmy już bardziej klasycznie, a nie mniej przygodowo, czyli muzyką z Poszukiwaczy Zaginionej Arki. A więc tradycyjnie rozbrzmiał The Raiders March, gdzie aż chciało się wziąć kapelusz, skórzaną kurtkę, bicz i ruszyć ku… przygodzie. Tak, wiem, wyjątkowo często używam słowa „przygoda”, ale opisując wykonanie na żywo muzyki z filmów o Indianie Jonesie, to właśnie jest pierwsze słowo, jakie ciśnie mi się na usta. Henry Jones Junior przeżywa oczywiście nie tylko przygody, ale i romanse, dlatego dane nam było również usłyszeć jak zawsze piękne Marion’s Theme.

Kolejny utwór, jaki wybrzmiał w Berlińskiej Filharmonii, wyróżniał się znacząco na tle reszty swoim skromniejszym wykonaniem. Pewnie też dlatego, że Elegy na wiolonczelę nie jest klasyczną kompozycją filmową. Co prawda początków tej przejmującej muzyki można szukać w ścieżce dźwiękowej do Siedmiu lat w Tybecie. John Williams zaaranżował tę partyturę na elegię skomponowaną jako mszę ku pamięci zmarłych dzieci. Była to piękna, przejmująca i jakże inna od emocji towarzyszących reszcie koncertu chwila zadumy i wyciszenia.

Na wielki finał mógł przypaść tylko jeden tytuł: Gwiezdne wojny. Jeśli chodzi o dobór utworów, można było mówić o pewnym zaskoczeniu. Otóż podróż do odległej galaktyki rozpoczęło The Adventures of Han z Solo: A Star Wars Story. Trudno go zaliczyć do największych hitów i najbardziej rozpoznawalnych kawałków stworzonych na potrzeby świata stworzonego przez George’a Lucasa. Zresztą do samego filmu John Williams skomponował tylko ten motyw, a całą resztą oprawy muzycznej zajął się John Powell. Również moi redakcyjni koledzy i uczeni w piśmie muzyczno-filmowym trochę narzekali, że mając do wyboru muzykę z dziesięciu filmów można było coś innego wykonać. Ja sam nie miałem z tym problemu, gdyż bardzo lubię ten lekki, przygodowy utwór.

Następnie przeszliśmy już do prawdziwego klasyka i majestatycznego tematu Yody z Imperium kontratakuje, które, jak wiadomo, przez wielu uważane jest za najlepszy film z najlepszą ścieżką dźwiękową w ramach uniwersum George’a Lucasa. Zaś w ramach wielkiego finału John Williams i Berliner Philharmoniker perfekcyjnie wykonali The Throne Room/End Title z Nowej nadziei. Na koniec występu przenieśliśmy się zatem do początków gwiezdnej sagi. Pod koniec utworu publiczność oszalała i nagrodziła kompozytora oraz orkiestrę jeszcze większymi brawami na stojąco niż uczynili to Rebelianci wobec Luke’a Skywalkera, Hana Solo, Chewbacci (nie, nie zapomniałem o nim) za zniszczenie pierwszej Gwiazdy Śmierci.

Przy takiej ekstazie radości John Williams nie mógł od razu pożegnać się z publicznością i wrócił na pierwszy bis, aby zagrać muzykę z E.T.. Pamiętam, że kiedy ogłoszono program koncertu i wśród tytułów nie był wymieniony ten hit Stevena Spielberga, niektórzy nie kryli swojego zdziwienia, a jeszcze inni oburzenia, skandując w internecie: „Skandal! Hańba! Hańba! Hańba!”.

Błogosławieni ci, którzy, choć nie zobaczyli w programie E.T., to uwierzyli, że na koncercie Johna Williamsa E.T. się pojawi. Naturalnie, zagrana została słynna i emocjonująca ucieczka na rowerach, ze wzruszającym pożegnaniem się z uroczym kosmitą. Choć nie było na sali wielkiego kinowego ekranu, to jednak dzięki tej muzyce odtworzyła się cała ta scena przed moimi oczyma. A kiedy w wyobraźni widziałem jak statek odlatuje, zostawiając tęczę, muzyka Johna Williamsa weszła po raz kolejny na wyższy poziom geniuszu. Naturalnie publiczność wiwatowała, biła brawo tak mocno, tak głośno, że w głębi serca wiedziałem, że to jeszcze nie koniec.

I rzeczywiście – przy głośnych oklaskach i okrzykach radości John Williams powrócił na wielki finałowy finał finałów! Gdyż jak inaczej można nazwać ten ostatni bis, tę najsłodszą, najpiękniejszą wisienkę na najwspanialszym torcie, gdy jest nią The Imperial March? Tak jak trudno sobie wyobrazić koncert Johna Williams bez E.T., tak jeszcze trudniej wyobrazić sobie go bez słynnego tematu Dartha Vadera z Imperium kontratakuje. Trudno o lepszy, bardziej ikoniczny utwór na koniec tego wielkiego koncertu. Rozglądając się po potężnej sali, zobaczyłem raz jeszcze, jak zróżnicowana wiekowo była publiczność, dosłownie od dzieci po seniorów. Wiek jednak nie grał roli, gdy widać było, jak wszyscy świetnie spędzają czas i bawią się na tym koncercie. A już w szczególności podczas tego utworu, gdy wiele osób wręcz na stojąco słuchało i obserwowało jak historia muzyki filmowej i kinematografii grana jest przed ich oczyma.

Cóż mogę tu więcej napisać? Było to fenomenalne wykonanie, które otrzymało zasłużone brawa. Naturalnie i ja, mimo że dłonie mnie już mocno bolały, dalej biłem brawa, aż John Williams grzecznie podziękował publiczności i dał znać, że musi iść spać. I tak jak za sprawą czarodziejskiej różdżki czar prysnął. Ze świata magii wróciłem do rzeczywistości. Będąc przy tym jednak świadomy, że mnie Mugolowi i innym Mugolom na sali było dane przez te 2,5 godziny poczuć na żywo magię i być w tym „Domu Czarów”.

Wiem, że John Williams nigdy nie przeczyta tej relacji, ale chciałbym mu serdecznie podziękować za ten wspaniały i magiczny koncert! Dziękuję, że w czasach pandemii, kryzysów, smutnych jesiennych dni, pozwolił mi odwiedzić niesamowite miejsca. Podczas tego koncertu nie tylko wielokrotnie wracałem do swojego dzieciństwa, ale też wziąłem udział w igrzyskach olimpijskich. Odwiedziłem szkołę Magii i Czarodziejstwa Hogwart, gdzie latałem na zaczarowanej miotle. A nie był to mój jedyny lot podczas tego wieczoru, gdyż mogłem poczuć się również jak Superman. Nawiązałem kontakty z pozaziemskimi cywilizacjami i nawet poznałem jednego sympatycznego kosmitę. Udałem się do parku jurajskiego, gdzie zobaczyłem prawdziwe dinozaury. Przeżyłem wspólne przygody z Indianą Jonesem, moim idolem z dzieciństwa. I na sam koniec przeniosłem się do odległej galaktyki, gdzie dawno, dawno temu narodziła się moja miłość do kina i muzyki filmowej. I to uczucie trwa, a ten koncert sprawił, że moje serce biło jeszcze mocniej.

Dziękuję Ci Maestro za ten niezwykły koncert i Twoją wspaniałą muzykę, która nie tylko ubogaca filmy, do których ją tworzysz, ale też moje życie. Dlatego na zakończenie nie pozostaje mi nic innego jak jeszcze raz podziękować z całego serca, ukłonić się nisko i powiedzieć: Niech moc będzie z Tobą, Maestro Williams, zawsze!.

Najnowsze artykuły

Komentarze