Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Sunny et l’elephant

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Michał Turkowski | 26-02-2009 r.


Rok 2008 był dla Joe’go Hisaishi bardzo pracowity, ale też równie przy tym owocny, bowiem dowiódł on niewątpliwej klasy japońskiego mistrza. Hisaishi wydał w 2008 roku kilka soundtracków, z których każdy stał na bardzo wysokim poziomie. I Want To Be A Shellfish, Okuribito, Ponyo On The Cliff czy stanowiący przedmiot tej recenzji Sunny et l’elephant potwierdziły klasę i muzyczne wyrafinowanie kompozytora. Lekko rozczarowujący był tylko score do Ponyo…, lecz w tym przypadku nie było to spowodowane samą jakością muzyki, lecz jej fatalnym wydaniem.

Jeśli chodzi o score z Sunny…, to ta ścieżka dźwiękowa jest kolejnym już efektem współpracy kompozytora z francuskimi twórcami filmowymi (pierwszy raz japoński kompozytor pisał dla Francuzów przy okazji Tomcia Palucha). Biorąc pod uwagę to, iż w tego typu kinie rozrywkowym Hisaishi zawsze sprawował się znakomicie, film, który miał on zilustrować, stanowił dla niego prawdziwe pole do popisu. Kwestią znaną, więc i nie zaskakującą jest bezbłędny dialog muzyki z filmem – na tym polu Hisaishi nigdy nie zawodzi, toteż bardzo dobra funkcjonalność jego partytury jako ilustracyjnego elementu nie jest niczym nowym.


Pomimo, iż partyturą do Sunny et l’elephant Hisaishi nie ustanawia nowych standardów, nie dokonuje wielkich rewolucji brzmieniowych w swoim stylu muzycznym to jednak bardzo sprawnie porusza się wokół wypracowanych dotąd przez siebie pomysłów melodycznych i aranżacyjnych. Ten score, jak niemalże każdy spod jego ręki, wyróżnia się świetną melodyką, a także zachwycającymi tematami, zwłaszcza tematem głównym, bardzo przyswajalnym, a przy tym niezwykle elastycznym. Świetnie wypada on w otwierającym płytę, uroczystym Dara And Sunny Arriving In Bangkok. Temat ten, bardzo przyjemny zresztą, udanie sprawdza się także w bardziej butnej, paradnej aranżacji w Sunny’s First Patrol, gdzie wykonujące melodię flety kompozytor uzupełnia trąbkami, nadając mu charakter militarystycznego marsza. Gdy zachodzi potrzeba, temat ten z kolei przyjmuje bardziej nostalgiczny ton, brzmiąc znacznie bardziej lirycznie i poważnie (choćby w By The River). Główną jednak jego siłą jest działająca na różnorakich polach emocjonalność. Chociaż melodia ta jest uroczysta i wesoła, to jednak skrywa w sobie też pewien smutek i żal. Słuchając jej nietrudno oprzeć się wrażeniu, że kompozytor gra naszymi emocjami, nie pozwalając skupić się ani na smutku, ani też na radości. Zdaje się, że znajduje on idealny złoty środek pomiędzy tymi uczuciami.

Lekka, łatwa i przyjemna – tak pokrótce można określić partyturę Hisaishiego. Siła jego muzyki tkwi zwłaszcza w idealnym wyważeniu narzuconej przez twórcę pewnej cukierkowości i swoistej ckliwości, które jednak razem nie przekraczają niebezpiecznej granicy kiczu. Ta bardzo melodyjna, rześka i rozrywkowa muzyka jest niezwykle przyjemna w słuchaniu i będzie z pewnością ucztą nie tylko dla fanów kompozytora. Fortepian, tak bardzo lubiany przez twórcę, choć jest obecny już w pierwszym utworze na płycie, to nie dominuje partytury, częstotliwość występowania tego instrumentu jest bardzo wyważona. Score z Sunny et l’elephant jest zdecydowanie żywszy niż większość pozostałych prac twórcy. Ta partytura wyróżnia się znacznie większą dynamiką, nadawaną zwłaszcza przez różnorakie perkusjonalia, tak wyśmienicie dbające o rytm. Właśnie taką pogodną i dynamiczną zarazem melodię, którą zresztą śmiało nazwać można drugim tematem głównym, można usłyszeć w wybornych Return To The Petrol, Waterfalls i Cool!, w których istotną rolę odgrywa fortepian Joe’go.


Hisaishi na przestrzeni 50 minut partytury nie pozwala ani na chwilę nudy. Znajdziemy tu radosną zabawę, jak to ma miejsce w głównych tematach, momenty szczerego piękna (Becoming A Man), ale również nie brak tu kilku bardziej ilustracyjnych utworów. Wybija się także kilka fragmentów akcji, jak np. świetny The Accident czy Final Battle. Analizując action-score można odnieść wrażenie, jakoby Japończyk zwracał się nieco w stronę amerykańskich twórców, na co wskazuje dość specyficzna współpraca sekcji smyczkowej z sekcją dętą. Kompozytor nie zawodzi także pod względem orkiestracji, za które zresztą sam jest odpowiedzialny. Istotne jest to, iż Hisaishi należy do wąskiego grona twórców, którzy biorą na swoje ramiona trud rozpisania partytury na poszczególne instrumenty orkiestry. To także pełne wyczucia, eleganckie, a zarazem skromne orkiestracje mają tak istotny wpływ na wymowę i lekkość partytury. Hisaishi stawia tutaj głównie na instrumenty dęte, a także na rozbudowany asortyment perkusyjny, dbający o dobrą rytmikę kompozycji. Niebanalny pomysł aranżacyjny Joe’go ma miejsce w Ready To Fight, gdzie blaszaki zdają się imitować dźwięki wydawane przez słonia. Kompozytor nie byłby sobą, gdyby nie sięgnął też w kilku miejscach po etniczne instrumentarium, a także niekiedy po nienachalne brzmienie syntezatorów.

Aby zachować obiektywizm, muszę wskazać kilka wad tej płyty. Można by zarzucić kompozytorowi nadmierne powtarzanie dwóch najważniejszych melodii, ale czy to taki wielki problem? Osobiście uważam, że nie, ponieważ satysfakcja, jaką dają te tematy, jest niezrównana. Na płycie nie brak także kilku krótkich utworów (Going To Bed, Guilty), które spokojnie mogłyby być zmontowane z innymi i tworzyć razem jedną całość. Pamiętam, jak negatywny wpływ na odbiór muzyki miał fatalny montaż Ponyo On The Cliff, lecz w przypadku Sunny et l’elephant album jest znacznie krótszy, a ilość utworów nie jest aż tak duża, więc to specjalnie nie przeszkadza.

Jeśli ktoś zapytałby mnie, którego z żyjących kompozytorów cenię i podziwiam najbardziej, to z czystym sumieniem wskazałbym Hisaishi’ego. Tak się bowiem składa, że Joe to twórca, który jak nikt inny potrafi mnie oczarować swoją muzyką, pozwala się nią cieszyć i radować, a obcując z jego dziełami, nietrudno odnieść wrażenie, że i on sam znakomicie się bawi, tworząc swoje śliczne melodie. Właśnie taki czarujący i pełen radości jest też Sunny et l’elephant. Ta partytura nie aspiruje do miana arcydzieła, nie wprowadza nowości do gatunku ani też nie próbuje walczyć o miano geniuszu artystycznego. Nie ma tu też aż tak silnych emocji jak choćby w Princess Mononoke czy Spirited Away. Z kolei to, co ta kompozycja ma do zaoferowania słuchaczowi, to zniewalająca radość, pełna żywiołowości, połączona z nutką wzruszenia i magii, która tak wyraźnie drzemie w każdej nucie, mającej swoje źródło w niezwykłym talencie Hisaishi’ego. Polecam gorąco.

Najnowsze recenzje

Komentarze