Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Colin Towns

Wolves of Willoughby Chase, the

(1989)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 28-01-2009 r.

The Wolves of Willoughby Chase autorstwa Joan Aiken to dość popularna na Wyspach Brytyjskich książka z nurtu fantasy dla młodszych czytelników, której akcja toczy się w alternatywnej historii XIX-wiecznej Anglii, zasypanej śniegiem i opanowanej przez liczne stada wilków. W tej ponurej rzeczywistości trójka bohaterów: kuzynki Bonnie i Sylvia oraz ich przyjaciel Simon muszą stawić czoła niecnym planom złej guwernantki. Zważywszy na ostatnie komercyjne sukcesy ekranizacji paru młodzieżowych powieści fantasy (Harry Potter, Opowieści z Narni czy Złoty kompas), być może ktoś w najbliższym czasie znowu nakręci obraz na podstawie powieści Aiken. Napisałem „znowu”, gdyż The Wolves of Willoughby Chase zostały już zaadaptowane na potrzeby filmu pod koniec lat 80., w zapomnianej już dziś, skromnej produkcji w reżyserii Stuarta Orme’go.

Wspomnianego filmu nie miałem okazji oglądać i choć jakoś szczególnie zainteresowany nim nie jestem, bo i do trochę młodszej widowni jest on adresowany, niemniej chętnie przekonałbym się, jak sprawuje się w nim ścieżka dźwiękowa. Za tę odpowiedzialny jest raczej mało znany kompozytor Colin Towns, piszący muzykę najczęściej na potrzeby brytyjskiej telewizji a nawet teatru, ale mający i kilka znanych filmów na koncie, jak choćby Władcy Marionetek z Donaldem Sutherlandem czy Purpurowe rzeki 2 z Jeanem Reno. Towns, który zaczynał jako klawiszowiec w zespole rockowym, a swe pierwsze ścieżki, takie jak Full Circle, opierał głównie na elektronice, tutaj napisał jednak jak najbardziej pełnoorkiestrowy score, wykonany przez orkiestrę rodem z Monachium. Spodziewających się wielkiego symfonicznego rozmachu rodem z Poledourisa czy Hornera muszę nieco rozczarować, bo choć określenie „kameralna” nie będzie zbytnio trafione w stosunku do tej ścieżki, to jednak nie ma tu chórów, potężnych tematów, ani wielkiej epiki. Nie jest to jednak też tak znowu, spokojna i wyciszona muzyka, a sekcja dęta także znajdzie tu swoje zastosowanie. Pamiętajmy po prostu, że skoro w przypadku obrazu mamy do czynienia z baśnią dla dzieci bez wielkich fajerwerków, bez smoków i herosów, to i nie należy adekwatnych do tego elementów oczekiwać w ilustracji Townsa.

Głównym elementem i największym magnesem na słuchacza jest w przypadku The Wolves… (jak i wielu innych przecież soundtracków) dużej urody temat główny. W utworze numer dwa wprowadzi go fortepian, od którego melodię przejmą smyczki a w finale pełna orkiestra łącznie z sekcją dętą. Podobnie rozbrzmi on na zakończenie albumu, zaś w najkrótszej ścieżce, o wielce wymownym tytule Theme, usłyszymy go w kilkunastosekundowej aranżacji na obój. Choć stylistyka i instrumentacja zasadniczej wariacji Main Theme odbiega od hornerowskiego podejścia do baśniowych motywów, podążając momentami ku charakterystycznej „brytyjskości”, którą możemy odnaleźć w pracach Debbie Wiseman, czy na przykład Jane Eyre Williamsa, to jednak sama melodia to już dokładnie takie same, lekkie, oddziałujące na wyobraźnię fantazyjne klimaty. Podobnie w otwierającym płytę Willoughby House prezentującym raczej poboczny, ale także bardzo ładny motyw, powtórzony potem jeszcze w Home Thoughts.

Bardzo dobry początek albumu niestety w dalszej części zostaje nieco stłamszony zbyt wyraźną ilustracyjnością partytury oraz niemałą ilością underscore. Do tego dorzucić jeszcze trzeba odrobinę mickey-mousingu czy wręcz lekko slapstickowej konwencji (choćby „dziecięca” melodia Rocking Horse, czy sposób ilustowania w Playing in the Snow). To wszystko raczej nie ułatwia kontaktu z albumem, zwłaszcza gdy niespełna 40 minut kompozycji zostaje rozbite na 20 krótkich utworów, w których trudno o bogatsze rozwinięcia niektórych motywów czy idei. Tym bardziej, gdy na przestrzeni jednego tracka tak wiele się dzieje, gdy co rusz zmieniają się instrumenty, tempo, charakter muzyki, bo zapewne tak ściśle śledzi ona ekranowe wydarzenia. Trzeba więc odrobinę chęci i kto wie, czy także nie pewnego soundtrackowego obycia, by wyłuskać pomiędzy tym wszystkim coś więcej niż tylko śliczny temat.

Wydaje mi się, że mimo wszelkich wad opłaca się wsłuchać w The Wolves of Willoughby Chase. Towns, który odpowiedzialny ma być także za zorkiestrowanie ścieżki, pokazuje jak daleką drogę przebył od muzyka rockowego. Choć nie doświadczymy tu żadnych efektownych dodatków, choćby w postaci etniki ani wokaliz, to kompozytor umiejętnie, acz subtelnie porusza się po orkiestrowym składzie, potrafiąc sięgnąć po harfę czy flet. I choć inspiruje się bardziej znanymi od siebie: pierwsze wejście waltorni na albumie przynosi skojarzenia z muzyką Ennio Morricone, w dalszej części wyłuskać można pewne podobieństwa do Williamsa, Herrmanna czy nieodzownie muzyki klasycznej, to jednak otrzymuje dzieło spójne stylistyczne i na tyle oryginalne, by takimi podobieństwami nie zawracać sobie głowy. Ostatecznie mamy więc soundtrack może dość daleki od rewelacji, ale jednak solidny. Zawieszony gdzieś pomiędzy stylem hollywoodzkim a tym bardziej stonowanym podejściem do fantasy, jakie zaprezentował Desplat w The Golden Compass, choć może ostatecznie najbliższy takim ścieżkom, jakie Geoffrey Burgon pisywał dla BBC – chociażby do telewizyjnej adaptacji The Chronicles of Narnia. Gdzie dokładnie umiejscowić partyturę Townsa, to najlepiej stwierdzić samemu. Myślę, że mimo wszystko warto po nią sięgnąć.

Najnowsze recenzje

Komentarze