Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Days of Heaven (Dni Niebios)

(1979)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 09-11-2008 r.

Terrence Malick ma w Hollywood status artysty genialnego. Człowieka, który zrealizował niewiele filmów, lecz niemal każdy z nich był arcydziełem. W odróżnieniu od twórców łatwo strawnej papki, Malick buduje swoje filmy w oparciu o metafory, które rozrzuca w obrazie niemal jak demiurg-kreator. Siłą rzeczy sam wątek fabularny w jego dziełach schodzi na plan dalszy, ustępując miejsca, pozornie nic nie wnoszącym, scenom eksponującym przyrodę. Dla wszystkich wychowanych na linearnych scenariuszach, w których każde postawione pytanie musi mieć logiczną odpowiedź, sztuka twórcy „Cienkiej Czerwonej Linii”, wyda się nie warta funta kłaków. Ci jednak, którzy na film patrzą przez pryzmat dzieła wizualnego, silnie oddziałującego nie tylko samą historią, ale i metaforą, dostrzegą w obrazach Malicka wielką wartość.

„Dni Niebios” to bez wątpienia jedno z arcydzieł w dorobku reżysera. Film który mimo, że fabularnie jest jedynie utrzymaną nieco w klimacie powieści Henry Jamesa historyjką miłosnego trójkąta, przy bliższym poznaniu staje się bogatą skarbnicą intrygujących toposów interpretacyjnych, w których rolę pełni zarówno fabuła (nawiązania do tradycji judeo-chrześcijańskiej – wygnanie z raju, plagi), sposób filmowania (niemal cała produkcja nakręcona została podczas tzw. „magicznej godziny” – jakim jest kilkunastominutowy moment pomiędzy dniem a nocą), czy wreszcie nacisk na pokazanie przyrody (która staja się kolejnym bohaterem). Efekt końcowy w żaden sposób nie zdradza niezwykle bolesnego procesu powstawania filmu, który rodził się nie podczas kręcenia zdjęć, lecz na stole montażowym, przy którym Malick pracował niemal dwa lata (zdjęcia powstały w 1976, obraz na ekrany trafił w 1978). Nic dziwnego, że wielu współpracowników reżysera (w tym choćby kreujący główną rolę Richard Gere), pracę nad produkcją wspominają jak koszmar. Według nich Malick zupełnie nie miał pomysłu jak nakręcić ten film, a jego relację z ekipą były oględnie mówiąc fatalne. Ostatecznie jednak na stole montażowym udało się z nakręconych skrawków stworzyć zupełnie nową jakość, lecz jest to zasługa pewnych drastycznych decyzji (wywalono m.in. większość dialogów, dodano płynącym z offu komentarzem Lindy Manz), które z jednej strony zbudowały pełne niejednoznaczności kino, z drugiej zaś zupełnie zbezcześciło pewne ważne elementy, o których Drogi Czytelniku będziesz miał okazję za chwilę poczytać.

Ten cały przydługi wstęp jest nie tylko popisem ambicji redaktora, lecz przede wszystkim staje się niezbędny, aby właściwie ocenić jedną z najciekawszych partytur w dorobku Ennio Morricone, partytur którą Terrence Malick swym brutalnym montażem zupełnie zmarginalizował, sprawiając tym samym, że Włoch do dziś ma żal do amerykańskiego reżysera. I nie mam wcale na myśli faktu, że film rozpoczyna się nie tradycyjnym main titles, lecz utworem Akwarium Camille Saint-Saënsa, ścieżką która pochodzi z intrygującej fantazji zoologicznej, czyli Karnawału Zwierząt. Moje zdenerwowanie bierze się z faktu, że w filmie wiele cudownie brzmiących tematów nie ma zupełnie możliwości wybrzmienia (scena pożegnania po sianokosach, gdzie pojawia się genialny główny temat, trwa o zgrozo! jedynie 40 sekund, a sam główny motyw potraktowany jest jak menel na Dworcu Centralnym, wyrzucony niejako poza nawias – w pełnej wersji pojawia się jedynie jako ilustracja napisów końcowych). Dodatkowo partytura Morricone została pocięta, a jej istnienie ograniczono do niezbędnego minimum (po raz pierwszy oryginalny score pojawia się dopiero w 10 minucie filmu). Jak na takie błędy montażowe całość oddziałuje wraz z obrazem w miarę poprawnie, lecz gdyby można było wszystko przemontować pod kontem muzyki doprowadzając do tego, że tematy nie urywałyby się w połowie, zapewniam wszystkich, że mielibyśmy do czynienia z arcydziełem sztuki muzyczno-wizualnej (zdjęcia Néstora Almendrosa aż się o to proszą). Te wszystkie aspekty sprawiają, że moje wielkie zdziwienie powoduje fakt, iż partytura otrzymała tak wiele prestiżowych nagród na czele z BAFTĄ i pierwszą dla Włocha (sic!) nominacją do Oskara. Patrząc na działanie muzyki z obrazem jestem przekonany że wyróżnienia te są nad wyraz na wyrost.

Obiektywna ocena brzmienia muzyki na płycie też jest niestety problematyczna. Po tym jak Malick tak brutalnie potraktował dostarczony przez kompozytora materiał, Włochowi przestało zależeć na tym żeby album ujrzał światło dzienne. Rynek (a konkretnie nagrody) wymusiły jednak wydanie muzyki. Ukazała się ona w 1979 na płycie winylowej, na której poza oryginalną partyturą Morricone znalazły się także utwory folkowe i rozpoczynające film Akwarium Camille Saint-Saënsa. To co otrzymujemy na płycie nie jest jednak w stanie zadowolić naszych apetytów. Owszem mamy tu brzmiące w końcu w pełnych, nieokrojonych wersjach utwory, ale niestety brakuje kilku ślicznych wersji choćby głównego tematu (np. aranżacji na sam fortepian, którą przez kilka sekund możemy podziwiać w obrazie). Biorąc pod uwagę montażowe szaleństwo reżysera można domniemywać, że muzyki było znacznie więcej, lecz wypadła w montażowni.

Jeśli Drogi Czytelniku dobrnąłeś do tego miejsca, wysłuchując cały stek narzekań rozgoryczonego recenzenta i w dalszym ciągu chcesz autora tekstu podać do sądu za znieważanie kultowej ścieżki, wstrzymaj się jeszcze chwilę, bo otóż teraz nastał czas, kiedy w końcu zajmiemy się samą jakością stworzonej przez Morricone partytury. Odrzuciwszy bowiem złe oddziaływanie w filmie (nie z winy kompozytora) i fatalne wydanie kompozycji należy zauważyć, że kompozycja posiada jeden z najśliczniejszych romantycznych motywów (słyszalny najlepiej w pojawiającym się na napisach końcowych utworze Days of Heaven) jakie podczas swej prawie 50 letniej kariery stworzył twórca „Misji”. Moje pochwały nie są jedynie retoryką, lecz wyrazem autentycznego zachwytu nad tym pełnym emocji, 3 minutowym arcydziełem, mającym tak magiczne oddziaływanie jak wielkie klasyki tematyczne, w rodzaju choćby „Ostatniego Mohikanina” (podobna moc w niesieniu treści). Poza absolutnie genialnym tematem głównym, Morricone serwuje nam wiele ciekawych smaczków. Jednym z nich jest nawiązujący do Camille Saint-Saënsa Harvest. Morricone chcąc ujednolicić brzmienie, jakie Malick nadał podkładając pod napisy początkowe Akwarium, swoim utworem delikatnie nawiązuje do twórczości Francuza, tworząc przy tym uroczy temat pracy, cudownie niemal komponujący się, z tak świetnie oddaną kamerą Néstora Almendrosa, „magiczną godziną”. Słuchając płyty warto także zwrócić uwagę na ciekawe wersje głównego tematu słyszalne w The Return (pełen miłości) i w Ashes & Dust (przepojony bólem). „Dni Niebios” zawierają też dwa utwory dramatyczne (The Chase i The Fire). Oba nie są jakimiś wielce oryginalnymi dokonaniami w karierze Morricone. Prezentują raczej jego typowe (chociaż diabelnie skuteczne w filmie) kreowanie napięcia przez wykorzystania fortepianu na który narzucona jest drenująca sekcja smyczkowa.

Analizowany longplay zawiera też wspominane dwa utwory folkowe, autorstwa Leo Kottke’ego (Enderlin) i Douga Kershawa (Swamp Dance). Choć jako autonomiczne dzieła nie byłyby zapewne złe, to jednak w kontakcie z muzyką Camille Saint-Saënsa i misternie budowanym przez Morricone klimatem, wytwarzają nieprzyjemny zgrzyt, który każe mi uznać ich istnienie za zupełnie zbędne.

To wnikliwe opisanie albumu z „Dni Niebos” miało za zadanie po pierwsze uświadomić Ci Drogi Czytelniku, że muzyka skomponowana przez Morricone ma znamiona geniuszu, po drugie zaś pokazać, że geniusz ten został skutecznie zaciemniony przez montażowe zabiegi Malicka i przez fatalne wydanie partytury. Chodzi tu nie tylko o brak wielu utworów, ale także o złą ekspozycje na albumie i wreszcie o żenującą wręcz jakość dźwięku. Wprawdzie w 1994 światło dzienne ujrzała wydana wspólnie z muzyką do filmu „Two Mules For Sister Sara” płyta CD, lecz nie prezentuje ona żadnego nowego materiału, a jakość dźwięku wciąż pozostawia wiele do życzenia. Na koniec wreszcie moje wnikliwe analizy mają usprawiedliwić ocenę. Nie jest ona bowiem do końca odwzorowaniem jakości jaką na potrzeby „Dni Niebios” stworzył Morricone. Jest raczej wypadkową tego, co dziś możemy podziwiać: absolutnie cudownego tematu, który został wzorowo zmarnowany w filmie.

Najnowsze recenzje

Komentarze