Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Califfa, La

(1970/2005)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 09-11-2008 r.

Każdy, kto choć trochę zagłębił się w przepastną dyskografię Ennio Morricone, dobrze wie, iż nieraz najciekawsze prace włoskiego Maestro trafiały się filmom zapomnianym i zaginionym w odmętach czasu. Dla wszystkich fanów twórczości kompozytora powyższe stwierdzenie to oczywiście truizm, niemniej jednak truizm, którego wielokrotne przywoływanie usprawiedliwia jakość samej muzyki – pośród bowiem owych wyrzuconych ze zbiorowej świadomości europejskich produkcji La Califfa zajmuje szczególne miejsce. Od niebytu ocaliła ją nie obsada – choć nazwisko Romy Schneider każdemu szanującemu się kinomanowi zapewne coś mówi – ani garść nagród i nominacji, jakie w swoim czasie obraz Alberto Bevilacquy otrzymał, a właśnie ścieżka dźwiękowa, która na przekór filmowi przetrwała próbę kolejnych dekad i dziś niewątpliwie mieści się wśród najdonioślejszych osiągnięć Morricone w jego przebogatej karierze.

La Califfa w historii muzyki filmowej zapisała się przede wszystkim jednym elementem – cudownym tematem przewodnim, który stał się ozdobą niejednej kompilacji Włocha i jest obecnie niekwestionowanym klasykiem, o geniuszu porównywalnym z poprzedzającymi go romantycznymi tematami Once Upon a Time in the West i La Tenda Rossa. Cóż nowego można o nim po tylu latach powiedzieć? Dzieło to bez wątpienia wybitne, skupiające w sobie wszystko to, co w liryce Morricone najlepsze, zarówno w aspekcie emocjonalnym, jak i warsztatowym. Pod względem techniki cała ścieżka jest dla fanów Maestro gratką – znalazło się tu miejsce na wszystkie chwyty firmowe kompozytora, od eterycznego brzmienia smyczków, poprzez dynamiczne, wtapiające się w muzyczną fakturę fortepianowe pasaże, oniryczny chór, bo wokal niezawodnej Eddy Dell’Orso wreszcie. W przypadku tematu przewodniego szczególnie fascynująco brzmi jego środkowy segment, gdzie pogodna, ciepła i nostalgiczna melodia główna (zapowiadająca wyraźnie optymistyczny język kina Tornatore) przekształca się w natchniony, metafizyczny wręcz majstersztyk filmowej liryki, którego echem po latach pobrzmiewać będą Dawno temu w Ameryce oraz Misja. Rearanżacja tego samego utworu na potrzeby kompilacji z udziałem Yo-Yo Ma wiele lat później zatraciła ów cudowny, mistyczny efekt, choć ośmielę się jednocześnie stwierdzić, że zamiana oboju na wiolonczelę wzniosła całość na jeszcze wyższy estetyczny poziom, który urokiem i dramaturgią przebija oryginał. Temat do polecenia i obowiązkowej lektury właściwie w każdej formie.


Oryginalna produkcja albumu zaowocowała płytą krótką (niecałe pół godziny), ale pod względem doboru materiału względnie satysfakcjonującą. Jak to jednak bywa z klasykami Morricone, zapotrzebowanie wielu fanów nie zostało zaspokojone i w ramach schedy po pierwotnej edycji pojawiło się kilka wydań, znacząco rozszerzających dotychczasowy materiał. Po nieco chaotycznym, japońskim albumie Soundtrack Listeners Club, na rynek wypuszczono kolejne, które to do nowego materiału dodały premierowo 10-minutową suitę z filmu, osiągając łącznie czas trwania ponad 50 minut. Na ile jednak wzbogaciło to ścieżkę, można mieć pewne wątpliwości. La Califfa jest z pewnością kompozycją bogatą, która pokazuje ogrom talentu Morricone w zróżnicowanej konfiguracji. Zarazem jednak temat główny i pewne kluczowe sekwencje na rozszerzonym albumie eksploatowane są na tyle intensywnie, że na pewnym etapie ich powtarzalność staje się uciążliwa. Co zatem z drugoplanowych atrakcji przykuć może uwagę odbiorcy?

W pierwszej kolejności takim urozmaiceniem jest uroczy, poboczny temat La Donna Al. Fiume, gdzie Włoch sięga do wokalnych popisów Eddy Dell’Orso (w stylistyce bardzo mocno przywołującej słynne Ecstasy of Gold). Z nowego materiału szczególną uwagę zwrócić warto na piękny, sakralny wręcz Sotto La Pioggia, pokrewny nastrojem i techniką wykonawczą ze wspomnianym wcześniej pobocznym segmentem tematu głównego, oraz na odrealnione brzmienie wokalne Requiem Per Un Operaio, zapowiadające chociażby twórczość Popol Vuh do filmów Herzoga. Żeby natomiast nie znużyć słuchacza lirycznymi barwami, Morricone obowiązkowo wrzuca do kotła trochę niepokojącego underscore, a nawet partie organowe i budujące suspense werble – owych drugoplanowych atrakcji jest zatem całkiem sporo.

Niemniej jednak całość prowadzi do pewnego przesytu. Fortepianowe partie inspirowane Dobrym, złym i brzydkim na dłuższą metę zlewają się w jeden ciąg i zdają się hamować rozwój innych muzycznych idei obecnych na płycie. Intensywna eksploatacja czołowych tematów po 50 minutach z suitą włącznie, choć niekoniecznie męczy, nie wykazuje szczególnej kreatywności i trudno oprzeć się wrażeniu, że album można było opracować lepiej. Stąd oczko niżej od pełnej oceny – co lekko mnie smuci, rdzeń skomponowanego przez Morricone materiału zasługuje bowiem na największe peany. Tak czy owak zatem, mimo że producenci pewnych błędów nie uniknęli, La Califfa zasługuje na poczesne miejsce pośród najsłynniejszych dokonań Włocha, i co najważniejsze – może z nimi bez kompleksów konkurować.

Najnowsze recenzje

Komentarze