Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tyler Bates

Doomsday

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 29-06-2008 r.

Doomsday – trzeci pełnometrażowy film Neila Marshalla zebrał kiepskie noty zarówno od widzów jak i dużej części krytyków, więc można by pomyśleć, że po dobrze przyjętych Dog Soldiers oraz Zejściu reżyserowi po prostu nie wyszło i nie poradził sobie z większym budżetem i wymaganiami. Moim zdaniem nic bardziej mylnego. Marshall nie zamierzał nakręcić ani filmu ambitnego, ani też widowiska na modłę hollywoodzkich blockbusterów Baya czy Bruckheimera. To nie jest ugrzecznione kino dla nastolatków, ale hołd Brytyjczyka dla kultowych niskobudżetowych filmów, na których się pewnie wychował, a w szczególności Mad Maxa oraz Ucieczki z Nowego Jorku (dwaj bohaterowie nawet dostali nazwiska po reżyserach tamtych produkcji). Podobnie jak tamte Doomsday to z założenia obraz klasy B, tyle że z nadspodziewanie dużym budżetem, toteż fabuła jest tu tylko pretekstem do akcji, krew leje się gęsto, przemoc zahacza o gore, a realizacja walk i pościgów wypada świetnie, ale na staromodny sposób. Nie ma tu cyfrowej ingerencji w samochodowe pościgi, mocno inspirowane Mad Maxem właśnie, przez co film może wyglądać nieco jak niedzisiejszy. Ale taki właśnie jest jego urok i jeśli ktoś nie wychował się na filmach Carpentera, Millera czy nawet Camerona, jeśli ktoś nad poprzednie obrazy Marshalla woli wszystko, co spływa do nas z Hollywood, to niech od Doomsday trzyma się z daleka. To film dla fanów, a nie masówka i dlatego właśnie poległ, a szukanie winy w bzdurnej fabule (jakby np. Transformers miał mądrą…) mija się z celem.

Wybaczcie mi ten przydługi wstęp, ale film Marshalla zebrał tak duże cięgi, że aż, choć dostrzegam wiele jego wad, musiałem stanąć w jego obronie. Zirytował mnie strasznie także jeden z zachodnich recenzentów muzyki filmowej pisząc, że lepiej od reżysera sprawił się w tym przypadku kompozytor. Bzdura to straszna, bo choć Marshallowi wiele można zarzucić w przypadku scenariusza do Doomsday, to nie można mu odmówić talentu i fachu, które to widać w realizacji poszczególnych scen. Bob Hoskins powiedział wręcz, że w filmie wziął udział tylko dlatego, że uważa Marshalla za jeden z największych reżyserskich talentów na Wyspach. Wyobrażacie sobie, że jakiś muzyk wygłasza podobne stwierdzenie o Tyleru Batesie?

No właśnie… Bates. Marshall w poprzednich filmach pracował ze swoimi rodakami: najpierw z Markiem Thomasem a potem z Davidem Julyanem. W efekcie powstawały soundtracki, które świetnie sprawowały się w połączeniu z obrazem, ale ze względu na specyfikę gatunku szału w wydaniach płytowych robić nie mogły. Mimo wszystko, zarówno Dog Soldiers jak i The Descent miały swój muzyczny głos i przynajmniej parę momentów, dla których tymi ścieżkami warto było się zainteresować. Kiedy dowiedziałem się, że do swojego nowego filmu Marshall zaangażował Tylera Batesa byłem pewien obaw, tym bardziej, że wtedy wszyscy na tapecie mieli jego najbardziej znany score z filmu 300, o którym można powiedzieć wiele, ale przede wszystkim to, że był jednym wielkim zapożyczeniem z innych prac, zwłaszcza z Titusa Elliota Goldenthala, a do jego roli w obrazie też można by mieć sporo zastrzeżeń. Tym razem okazało się, że do tego ostatniego elementu nie można się już przyczepić, ale może to także dzięki temu, że gitarowe riffy już sprawdzają się w futurystyczno-postapokaliptycznej konwencji obrazu oraz dzięki bardzo dobremu wyeksponowaniu ścieżki dźwiękowej przez reżysera. Kiedy jednak sięgniemy po soundtrack pozbawiony filmowego wsparcia nie jest już tak dobrze, a na wierzch wychodzą wszystkie gorsze aspekty muzyki Batesa.

Znów z oryginalnością nie jest najlepiej, ale tym razem przyjęta przez reżysera konwencja po części Batesa usprawiedliwia. Marshall wzorował się na filmach Carpentera, Millera, Camerona czy nawet Danny’ego Boyle’a (28 dni później), więc czemu kompozytor nie mógłby złożyć i swojego hołdu twórcom opraw muzycznych do tamtych dzieł? Toteż sięga Amerykanin po elektronikę w stylu lat 80. i płodzi coś pomiędzy Carpenterem a Vangelisem (Boat, Block 41), naśladuje także główny temat z kompozycji Johna Murphy’ego do 28 Weeks Later (Sinclair Sleeps Free) oraz oczywiście tworzy muzykę akcji na modłę standardowego, mało ambitnego Media Ventures, tudzież Remote Control jak kto woli. Prawdopodobnie zżyna też z czegoś jeszcze, być może i z własnych, wcześniejszych soundtracków, ale w tej kwestii nie mogę się wypowiadać, gdyż w dokonaniach Tylera Batesa obeznany jestem bardzo słabo (co może i dobrze).

Braki w oryginalności jednak nie muszą przecież zabijać przyjemności z obcowania z kompozycją, o czym przekonywali nie raz zarówno podopieczni Hansa Zimmera, jak i mistrz autoplagiatu – James Horner. Tylko że oni, zwłaszcza ten ostatni pan, te braki potrafili czymś przykryć: dobrym warsztatem, świetną tematyką, etc. Spodziewać się tego po Batesie raczej nie sposób. To kompozytor bardziej rockowy, niż przygotowany do pracy z orkiestrą, a gdy w takim przypadku nie ma się talentu i pomysłowości na miarę Zimmera, czy nawet łatwości do tworzenia chwytliwych melodyjek, jak Randy Edelman, to niestety ale wielką gwiazdą muzyki filmowej się nie zostanie. Amerykanin miksuje raczej niezbyt liczną orkiestrę z elektroniką, gitarami i samplami, a efekt w wielu przypadkach jest nie najlepszy. Muzyka często brzmi syntetycznie, a nawet po prostu tanio, co jest nieco paradoksalne, zważywszy że Doomsday to zdecydowanie najdroższy film Marshalla, ale słuchając soundtracku i porównując go z dziełami Thomasa i Julyana domyśleć się tego nie sposób. Chociaż ta trochę kiczowata elektronika w stylu lat 80. mogła być przez reżysera wybrana celowo.

Byłbym oczywiście niesprawiedliwy, gdybym skrytykował cały twór Batesa z góry na dół i próbował Wam wmówić, że nie ma tu nic ciekawego, czego nie dało by się słuchać czerpiąc z tego nieco przyjemności. Już czwarty na płycie Exodus przynosi nam smutną i mroczną atmosferę opanowanej przez śmiertelną epidemię Szkocji z całkiem ładnym użyciem wokalizy. Także akcja potrafi porwać i jeśli ktoś lubi taki podrasowany elektronicznie action-score w stylu MV, z dodatkiem elektrycznych gitar to przy paru fragmentach może się całkiem nieźle bawić, zwłaszcza przy Hospital Battle, Bentley Escape (aczkolwiek niektóre momenty tego dziwnie kojarzą mi się z Bad Boys Marka Manciny) czy Headless Love. W utworze Finish Her Off! sili się z kolei Bates na epickość, ale to taka epika a’la MV znowu, a więc mieszająca orkiestrę, chóry i elektronikę w specyficzne brzmienie.

Na koniec trzeba się odnieść do trzech utworów nieskomponowanych przez Batesa. Co to jest zamykający płytę The Can Can chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. Tutaj w wersji mocno kiczowatej, co znajduje uzasadnienie w filmie, ale na krążku jest raczej rzeczą zbędną. Z kolei dwie otwierające album piosenki chyba nieprzypadkowo pochodzą z lat 80. Obie faktycznie pojawiają się w filmie i obie prezentują całkiem niezły poziom. Zwłaszcza blisko 8-minutowy remix piosenki zespołu Frankie Goes To Hollywood może się podobać i należy do najlepszych fragmentów soundtracku. Ten zaś nie byłby taki zły, gdyby skrócić go o 10-15 minut. Co prawda niespełna 50 minut score to niby nie jest dużo, ale jak na Batesa to jednak za dużo. Elektroniczny underscore w filmie współtworzy klimat, ale poza nim w najlepszym razie przynudza. Akcja z niezłą, rytmiczną perkusją potrafi wciągnąć, ale jednak nie są to wyżyny tego typu stylu, podobnie jak rzadka muzyka dramatyczna. Problemem score jest też to, że stanowi on spory misz-masz (trochę jak i film, który jest stylistycznie niespójny) różnego rodzaju muzyki, a Batesowi najwyraźniej zabrakło idei na jakiś wspólny mianownik, który łączyłby to wszystko w spójną, wyrazistą całość. Album więc trudno polecać, choć pewnie znajdą się tacy, którzy sięgną po muzykę z Doomsday z czystej ciekawości, a pewnie trafią się i tacy, którym się to mocno spodoba. Takie złe to nie jest, wydaje mi się, że lepsze od 300, zwłaszcza w kontekście użycia w obrazie. Jednak to zawsze tylko Bates, który nie osiąga tu nawet wyżyn swego wątpliwego talentu. Jako, że Marshall jak dotąd co film zmienia kompozytora, to mimo wszystko liczę, że przy kolejnym obrazie tendencję tę zachowa i sięgnie jednak po kogoś wyższej klasy.

Najnowsze recenzje

Komentarze