Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Donna Invisibile, La

(1969/2000)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 23-06-2008 r.


Rok 1969 był jednym z tych niesamowitych lat kariery Ennio Morricone, kiedy to włoski kompozytor na przestrzeni dwunastu miesięcy był w stanie zilustrować zawrotną ilość ponad dwudziestu filmów (tempo i tryb pracy, który Miklós Rózsa kiedyś mocno skrytykował), dzisiaj dla przeciętnego twórcy ilość kompletnie nieosiągalną, mimo że za niejednym z hollywoodzkich rzemieślników stoją tabuny orkiestratorów, ghost-writerów i aranżerów wszelkiej maści. Można oczywiście zwracać uwagę na inny charakter europejskiej ilustracji, jej oszczędność, i zapewne część projektów Włocha ograniczać się mogła w tamtych czasach do kilkunastominutowej muzycznej sygnatury; niemniej jednak każde z tych przedsięwzięć wymagało wysiłku intelektualnego i artystycznego, a równocześnie powstawały przecież filmy, do których Morricone pisał ścieżki o standardowych dla jego zamorskich kolegów długościach – między innymi właśnie La Donna Invisibile.

Ta zapomniana już włoska produkcja opowiadała historię czującej się zaniedbywaną w małżeństwie młodej kobiety, podejrzewającej swego męża o romans i przeżywającej na jawie najrozmaitsze dziwne fantazje, szybko sugerujące widzowi, że ze zdrowiem psychicznym bohaterki coś nie do końca jest w porządku. Jak w przypadku wielu kiepskich obrazów z epoki, tak i tutaj muzyka Morricone stanowi najciekawszy element całości, choć ma walor bardziej rozrywkowy niż artystyczny i w zasadzie funkcjonuje miejscami jako ilustracja dość luźna, czasem aż zbyt niezależna od opowiadanej historii. Ma ona również eklektyczny charakter, od popowej melodyki Europy lat 60-tych (typowej tak dla stylu włoskiego mistrza, jak i dla kompozytorów innych narodowości, chociażby z Francji, a później, z pewnym opóźnieniem, także i Polski), po zadumane, nostalgiczne tekstury ze smyczkowym podkładem i prowadzonymi przez trąbkę czy saksofon, emanującymi subtelną nutką erotyzmu tematami. Trudno tu o jakieś zaskoczenie, eklektyzm ów bowiem nie wykracza poza wykorzystywane przez Morricone schematy, niemniej jednak jest kolejnym przykładem tej poetyki, w której Włoch od zarania czuje się tak dobrze.


Na dość hojnym albumie, rozszerzającym pierwotną winylową edycję o kilka alternatywnych wersji, usłyszeć można właściwie wszystko, co w filmie zwraca uwagę i ma znaczenie, a zawiera się w kilku całkiem udanych, ładnych, choć przewidywalnych tematach. W odróżnieniu od obrazu, gdzie w napisach tytułowych pojawia się niepodrabialna Edda Dell’Orso (Alla Serenita – Titoli, Movie Version), płytę otwiera instrumentalna wersja tego samego energetycznego tematu przewodniego, który jest po prostu kolejnym z niezliczonych, chwytliwych lirycznych tematów napisanych przez Włocha. Nieco big-beatowa rozrywkowość kompozycji Morricone ma niepowtarzalną, dziś nieco już trącącą myszką sygnaturę tamtych czasów, i w różnych odmianach przewija się przy okazji kolejnych tematów pobocznych (zwłaszcza trzy różne wersje utworu La Moda). Trudno doszukiwać się tutaj większych ambicji, tam gdzie ścieżka emanuje pozytywną, trochę kiczowatą energią, przekaz jest jasny: ma być wesoło i atrakcyjnie dla szukającej przyjemnych doznań publiki. W filmie ów luźny kształt ilustracji momentami gryzie się z obrazem, czasem jakby na siłę został wrzucony nad sceny dialogowe i nie stanowił do nich żadnego komentarza; w formie albumowej wada ta znika, niemniej trudno po przesłuchaniu albumu oprzeć się wrażeniu, że była to po prostu kolejna dawka liryki, która wcześniej czy później zaginie pośród wielości dokonań Włocha.

Niemniej jednak pojawia się tu kilka interesujących pod względem emocjonalnym, a także i fabularnym momentów, które co prawda ze względu na pewną powtarzalność kompozycji niełatwo skojarzyć bezpośrednio z konkretnymi scenami filmu, ale które niosą ze sobą pewien przekaz i psychologiczną analizę. Mnóstwo tu późniejszych znaków firmowych Morricone (to rok 69!), doprowadzonych w kolejnych dekadach do perfekcji; szczególnie znajomo brzmią minimalistyczne formy Mille Ricordi z leniwym, sennym podkładem smyczków czy śliczne, rozmarzone partie na oboju w Un Bacio. Ciężko jednak La Donna Invisibile traktować jako coś więcej aniżeli przyjemną, niezobowiązującą rozrywkę, płytę ładną, ale szybko odkrywającą karty i nudzącą się po kilku przesłuchaniach. Dla miłośników Włocha i epoki jest to pozycja jak najbardziej godna polecenia, choć bardziej w celach kronikarskich niż intelektualnych; dla pozostałych stanowić ona może przykład tego, co Morricone robi najlepiej, ale co zdarzało mu się robić z większą dozą ambicji w niezliczonych późniejszych przedsięwzięciach.

Najnowsze recenzje

Komentarze